wtorek, 20 sierpnia 2019

Rozdział 1 "Wiatr zmian"

  Noc była długa, pochmurna i chłodna, cicha, nie licząc odgłosu stukania końskich kopyt o brukowany trakt. Soren jechał na jednym wierzchowcu z Ernestem Hallerem, który jeździł zadziwiająco sprawnie, o czym chłopak nigdy nie miał okazji się przekonać, co tylko utwierdzało go w fakcie, że jego opiekun ciągle ma przed nim wiele nieodkrytych tajemnic. Jechali w milczeniu, bez chwili na wypoczynek czy słowo wyjaśnienia, choć ta sytuacja wymagała wyjaśnienia - skrupulatnego i łatwego do zrozumienia. Soren zdawał sobie bowiem sprawę, że niedługo czekać go miała przeprowadzka do Lachrymis, że prawdopodobnie zostanie tam na dłużej, może na stałe, tego jeszcze nie zdążyli ustalić. Jednak z tego, co pamiętał, termin tej podróży nie był ustalony na dzisiejszą noc, a już na pewno nie miały jej towarzyszyć tak osobliwe okoliczności. Gdyby nie znużenie jazdą i naprzemienne zasypianie i budzenie się w siodle, zacząłby dopytywać, domagać wytłumaczenia. Ale nie miał na to sił. 
  Kiedy kazali mu zsiąść z konia noc ciągle jeszcze było czarna, lecz była to czerń niemal efemeryczna, nietrwała i krucha. Ciemność w każdej minucie mogła się rozpierzchnąć, roztopić w zielonkawym blasku nadchodzącego świtu. Soren, zziębnięty i zmęczony, miał tylko ochotę pójść spać, byle gdzie i w byle jakich warunkach. Ta myśl tak wypełniła jego głowę, że nie miał nawet zamiaru dopytywać się, prosić o wyjaśnienia czy protestować. Grupa mężczyzn w mundurach poprowadziła ich do środka dużego drewnianego, acz podmurowanego budynku, do pokaźnych rozmiarów izby, w której czuć było zapach trocin, żelaza i siarki. Na środku pomieszczenia stał długi, dębowy stół z licznymi krzesłami wokół niego, pod ścianami i w kątach zaś urządzenia i instrumenty niewiadomego użytku, mnóstwo przeróżnych rupieci, papierów i desek. Coś jak jego własny warsztat. 
  Dopiero w świetle lamp zdołał wyraźnie zobaczyć wygląd ludzi, którzy towarzyszyli mu w podróży. Byli to rośli mężczyźni w lachrymiańskich czarno-złotych i lorreńskich granatowych mundurach, o poważnych i dostojnych obliczach. Szczególnie jeden z nich zwrócił jego uwagę - żołnierz w średnim wieku, o szarobiałych włosach i brodzie, surowym, dumnym obliczu i ostrym przenikliwym spojrzeniu oczu koloru stali. Sorenowi zdawało się, że człowiek ten przygląda mu się z nieskrywanym zainteresowaniem. 
  Za chwilę pojawili się też inni ludzie. Ci byli dużo mniej majestatyczni, część z nich wyglądała, jakby dopiero co wstali z łóżka. Zdecydowaną większość przybyłych stanowili starsi mężczyźni, o przyprószonych siwizną roztarganych włosach, nieogoleni, roztargnieni, jakby zdezorientowani - widać było, że oni także nie do końca wiedzą co się właściwie stało. 
- Dobrze, a teraz słucham wyjaśnień. - Powiedział w końcu Ernest, zbyt zdenerwowany, aby czuć zmęczenie. - No, może ty mi powiesz, Zack. Co to wszystko miało znaczyć?
- Bariera pękła. Tyle w tym temacie. - Odparł mężczyzna o oczach koloru stali. Najwyraźniej przywódca grupy. 
- Może mógłbyś się jednak wysilić na coś więcej. Bariera, z tego, co mi tłumaczyliście, miała wytrzymać jeszcze co najmniej, co najmniej! - podkreślił - dwa tygodnie. To miał być nasz czas na spakowanie się, pożegnanie z ludźmi, z domem, na dokończenie naszego teleskopu-
- Czego? - mruknął jeden ze stojących pod ścianą żołnierzy.
- Nieważne. - Wysyczał Ernest. Soren nigdy jeszcze nie widział go tak poirytowanego. - Macie mi wytłumaczyć, co dokładnie się stało. 
- Irgen, który zresztą stworzył tę barierę, stwierdził, że wytrzyma. - Podjął Zack. - Więc i ja ci tak powiedziałem. Twierdził, że do czasu waszego wyjazdu będzie nie do ruszenia. Najwyraźniej te kreatury, które za nią były, stwierdziły inaczej. Pewnie rozłupywały ją co jakiś czas, zaczęła pękać, aż w końcu pękła na dobre.
- Kreatury? Jakie kreatury? - spytał Soren, ziewając przeciągle. Wizję miał rozmytą i rozproszoną. Tak bardzo chciało mu się spać. - I jaka bariera? O czym pan mówi? 
- Zadziwiające, Erneście, że postanowiłeś go trzymać w niepewności do ostatniej chwili i nic mu nie powiedzieć. - Stwierdził Zack z ironicznym pomrukiem. - Sam bym nie wpadł na lepszy pomysł, naprawdę. Myślałeś, że nieprzygotowanie młodego na taką sytuację przedłuży jego dzieciństwo czy co? 
- Swoje metody wychowawcze możesz zachować sobie dla własnego dzieciaka - odparł z irytacją w głosie Ernest. - Po prostu nie chciałem mieszać mu w głowie. Miałem mu pozwolić, żeby ciągle martwił się o własne życie i bał się wychodzić z domu? 
  Do Sorena powoli zaczynał docierać sens rozmowy prowadzonej przez Ernesta i nieznanego mu człowieka o imieniu Zack. I co gorsza, jego "własne życie" było w tej rozmowie głównym tematem. Oprzytomniał niemal natychmiast, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody. 
- Co? Chwila, co? - powiedział zaskoczony i całkiem już rozbudzony Soren.- Czemu miałem się wcześniej martwić o swoje życie? Ta nocna sytuacja była wystarczająco straszna, ale co to ma niby wspólnego ze mną?
- Podejrzewam, że to głównie na ciebie polowały te stwory, które pojawiły się dzisiaj przy waszym domu. - Stwierdził rzeczowym tonem Zack. - Przecież już wcześniej widziałeś ich oczy, schowane w zaroślach. Ciągle cię szpiegowały, ale rozumiem, iż stwierdziłeś, że skoro nic cię nie atakuje, można to zignorować. 
- Wcale nie - zaprzeczył z obruszeniem Soren. - Wielokrotnie mówiłem o tym Ernestowi, ale-
- Ale on to ignorował. Tak. A potem pisał do nas długie listy, w których prosił nas o rady i protekcję. Zamiast od razu, bez sentymentów, przenieść się do Lachrymis. 
- Musisz wiedzieć Soren - wycedził przez zęby Ernest - że bariera ochronna przez te wszystkie lata otaczała nasz dom i co roku była odnawiana. Obejmowała też część miasta. I działała bez zarzutów, więc nie było powodu do przeprowadzki. Wszystko było dobrze, aż do tej pory. Przeniesienie się do Lachrymis było nieuniknione, bo najwyraźniej... cóż...
- Bo najwyraźniej im starszy się stawałeś, tym bardziej je przyciągałeś. - Dokończył Zack. - Jakaś siła, która jest w tobie ukryta, a o której praktycznie nic nam nie wiadomo, wzbudzała w nich coraz większą żądzę. 
- Mam w sobie jakąś ukrytą siłę? - Zdziwił się Soren. - To znaczy... właściwie to-
- Przyjdzie jeszcze czas na wyjaśnienie tego. - Uciął Zack. 
- No dobrze - podjął ostrożnie chłopak. - Ale skoro cały czas wiedzieliście, że coś nam grozi, dlaczego nie reagowaliście wcześniej? Skoro, to... to coś, cały czas było za tą barierą? I właściwie skąd się tam tak szybko wzięliście? Cholera, nic z tego nie rozumiem... 
- Bo widzisz, młody człowieku - zaczął mężczyzna, który do tej pory jedynie przysłuchiwał się dyskusji w milczeniu. Miał nieco łagodniejsze oblicze od jego towarzysza, kasztanowe włosy i krótko ostrzyżoną brodę. - Problem był taki, że kiedykolwiek nie próbowaliśmy tych dziwnych stworzeń unieszkodliwić, problem znikał. Wielokrotnie podejmowaliśmy takie akcje mimo że mogłeś o tym nie wiedzieć. Również widzieliśmy tylko oczy tych stworów, jednak za każdym razem, kiedy do się do nich zbliżaliśmy, jakby rozpływały się w powietrzu i poza nieprzyjemnym zapachem zepsutej krwi nie było po nich żadnego śladu. Najgorsze jest to, że w dalszym ciągu nie wiemy z kim lub z czym mamy do czynienia. 
- Tak. - Skwitował krótko Zack. Jego samego najwyraźniej ta sytuacja również przerastała. - A jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć, twój dom był także pod naszym szczególnym nadzorem. Strażnicy z Lorre mieli informację o stanie bariery i o ewentualnym ryzyku jej przerwania. Kiedy się takie pojawiło, przybyli. Natomiast my, żołnierze z Lachrymis, mieliśmy was mieć na oku przez ostatni miesiąc, dopóki się stamtąd nie wyprowadzicie. Trochę się ten czas ukrócił, ale przynajmniej szybciej się tu znaleźliście, a swoje niedoimformowanie możesz zawdzięczać tylko i wyłącznie swojemu ulubionemu opiekunowi, który trzymał to wszystko w tajemnicy. Więc nie zapomnij mu jak najszybciej i jak najserdeczniej podziękować, dzieciaku.
  Soren spojrzał na Ernesta, ale nie z wyrzutem czy żalem, ale z politowaniem, współczuciem nawet, jakby chciał zapytać: "czemu wcześniej mi o tym nie powiedziałeś? Zrozumiałbym". Ernest jednak wzrok miał wbity w podłogę, jakby wyrzuty sumienia zakręciły mu myśli. Do rana nie powiedział już nic więcej.
   Wszyscy, zmęczeni całonocną eskapadą i natłokiem wrażeń, postanowili odłożyć wszelkie dysputy na inny dzień i udali się spać. Soren w nowym miejscu nie czuł się źle, nie był wyobcowany ani przytłoczony, nie miał powodu do większego niepokoju, choć może z braku snu przestał po prostu rozsądnie myśleć. Tej nocy nie miał jednak wygórowanych wymagań - zasnąłby by wszędzie, gdzie był wolny kawałek podłogi i sufit nad głową. Otrzymał jednak znacznie więcej niż oczekiwał - przydzielono mu schludną, małą kwaterę z niewielkim, pojedynczym łóżkiem, na którym za pościel robiły miękkie zwierzęce futra. Zasnął niemal natychmiast, nie zważając na jasne promienie słońca, powoli przedzierające się przez chmury. 

  Wstał, obudzony przez to samo słońce, z którym wcześniej zasypiał. Tym razem było ono znacznie wyżej na nieboskłonie i świeciło zdecydowanie jaśniej. Południe, pomyślał. W blasku dnia, nie mając już zesztywniałego z zimna ciała, ani obolałych od jazdy konnej nóg, świat wydawał się dużo piękniejszy niż jeszcze kilka godzin temu. Z okna miał ładny widok na miasto, na ulice, dachy budynków, na sylwetki plączących się po chodnikach ludzi. Najwyraźniej miał pokój na samej górze, choć nie pamiętał, aby gdziekolwiek wchodził po schodach. Panorama jednak robiła naprawdę duże wrażenie - Lachrymis było nie tylko wielkie, ale też piękne. Budynki w kolorze złota i bursztynu, strzeliste wieże nie znanych mu jeszcze budowli, kwiaty zwisające z okien - nie mógł doczekać się, aż wszystko to zobaczy z bliska.

  Kiedy jednak pierwszy szok minął, uświadomił sobie, że musi znaleźć Ernesta. Znał tu tylko jego i miał wielką nadzieję, że ostatnie wydarzenia nie obudzą w nim jakichś czarnych myśli, które kazałyby mu uciec gdzieś przed swoim podopiecznym. Soren wyrzucił tę myśl z głowy, zaczynając się ubierać w pomięte, zakurzone ubrania. Zobaczył co prawda przygotowane dla niego ubrania leżące na stoliku nocnym, jednak uznał, że niezbyt twarzowy i średnio praktyczny purpurowy płaszcz do kostek nie przypadł mu do gustu. Zastanawiał się skąd pomysł na tak okropny strój, dopóki nie zszedł na dół i nie ujrzał wszystkich tych ludzi z potarganymi włosami, którzy wczoraj "przywitali ich" w kwaterze, ubranych w dokładnie takie same płaszcze.
- Soren! - wykrzyknął uradowany Ernest, gestem ręki przywołując go stołu, przy którym śniadali. - Dosiądź się do nas.
- Dzięki. - Odparł nieco zmieszany.
  Ludzie wokół niego byli jeszcze bardziej dziwni po przyjrzeniu się im z bliska. Jeden z nich, ten, który siedział najbliżej niego, wzbudzał mieszane uczucia już samych swoim wyglądem. Miał siwe, napuszone włosy, nierówno ostrzyżoną, krótką brodę, wory pod oczami i, najbardziej chyba odstraszające, okulary, których szkła miały w środku spirale, przez co praktycznie nie widać było oczu mężczyzny. Wpatrywał się to w Sorena, to w Ernesta, pochłaniając przy tym chleb z masłem i niemiłosiernie się przy tym brudząc, o czym świadczyły liczne okruszki na brodzie i tłuste, maślane plamy na policzkach.
- Jednak zrezygnowałeś z płaszcza. - Powiedział Ernest rzeczowym tonem.
- Nie mój kolor. - Odparł, starając się nie wyjść na nieuprzejmego niewdzięcznika wobec tych, którzy zaoferowali mu odzienie. Za długie i paskudne, ale odzienie.
- Ten kolor przypomina mi mamusię. - Stwierdził mężczyzna w spiralnych okularach, szczerząc zęby.
- Tak? - spytał Soren, mimo że nie miał ochoty wdawać się z nim w dyskusję. - A to czemu?
- Udusiła się. - Skwitował, ciągle się uśmiechając.
- Aha...
- Chorowała na kaszlawicę i pewnego razu tak kaszlała, tak kaszlała, aż się udusiła. A jej twarz robiła się coraz bardziej purpurowa. Jak nasze płaszcze. - W tym samym momencie spochmurniał. - Brakuje mi jej.
- Miałem nadzieję, że odpuścisz mu tę historię, Eliasie. - Powiedział Ernest. - Chyba wystarczy mu nieprzyjemnych wrażeń na jakiś czas.
- Historię? Jaką historię? - zdziwił się szczerze Elias.
- Eh... - mruknął Ernest. - Sam widzisz Soren, jak się sprawy mają. Gdybym od nich nie wyjechał, byłbym pewnie zwariował. Całe szczęście, że uciekłem, bo już było blisko.
- Erneście, nie przekręcaj faktów - podjął po chwili Elias. - Nie wyjechałeś przypadkiem dlatego, że twoja-
- Dość. - Urwał stanowczo Haller. Irytacja na jego twarzy kazała przypuszczać, że o mały włos nie doszło do wyjawienia czegoś, czego mężczyzna bardzo wyjawiać nie chciał. - Zajmij się czymś, Eliasie. Widzę, że jestem bardzo znudzony. Soren, kiedy skończysz jeść, wyjdź na zewnątrz.
  Stary wynalazca wyszedł tymczasem pooddychać świeżym powietrzem. Duszność jaka panowała w środku budynku potęgowała tylko zdenerwowanie. Niedługo później pojawił się Soren. W tych wymiętych, brudnych ubraniach i rozczochranych włosach wyglądał naprawdę żałośnie. Stali tak chwilę milcząc i wsłuchując się w odgłosy budzącego się miasta.
- To jest TIK. - Zaczął w końcu Ernest. - Towarzystwo Inżynierów i Konstruktorów. Mają tutaj swoją siedzibę.
  Budowla , którą Soren w końcu mógł ujrzeć w pełnej krasie, była w rzeczy samej widowiskowa. Wznosiła się dumnie pomiędzy dachami innych budynków, a na jednej z jej wież znajdował się ogromny, przeszklony zegar z misternie zawijanymi cyframi.
- Należałem do nich. - Podjął znowu Ernest, wracając do tematu. - Może nawet nadal należę, nie wiem. Nigdy oficjalnie się z niego nie wypisywałem. Z jakiegoś powodu przyciąga kompletnie nienormalnych ludzi, takich wyrzutków, takich dziwaków, którzy szukają tylko sposobu, jak ułatwić sobie życie, jak poprawić naturę, jak sprawić, aby człowiek musiał robić jak najmniej. Czasem nawet udaje im się coś dobrego stworzyć. Ale zwykle przypadkiem. I nie za często im się to zdarza. - Uśmiechnął się pod nosem, jakby na wspomnienie o czymś przyjemnym. - Równolegle do nich istnieje Towarzystwo Alchemików Królewskich. Nazwa nieco naciągana, wiem, ale wtedy idealnie dopasowują się oba skróty, tworząc TIK TAK, czyli, według bardzo wielu osób, zrzeszenie dziwaków, wariatów i innych nierobów.
- Nie przeszkadza ci to, jak ludzie o tym mówią?
- Nie. W końcu oba towarzystwa nadal funkcjonują, co więcej, chyba mają się dobrze. A to znaczy, że w dalszym ciągu są potrzebne. Cieszy mnie to, bo będąc kiedyś jego integralną częścią, nie chciałbym zobaczyć jego upadku.
- Można by im zademonstrować nasz teleskop. Ale... cholera. - Syknął Soren. - On został w Lorre. Wszystko tam zostało, moje ubrania, książki, wszystkie rzeczy... Jest szansa, że je odzyskamy? Ktoś je nam przywiezie?
- Myślę, że tak, ale raczej nieprędko. Jeśli strażnicy nawet pojadą do Lorre, przede wszystkim będzie ich interesowało znalezienie śladów tych stworzeń, które na nas napadły. Więc sobie trochę poczekamy.
- Jak to poczekamy? - obruszył się Soren. - Przecież poza tym, co mam na sobie, nie mam tu więcej nic. I co? Będę musiał wybierać, czy chodzić w jednym i tym samym brudnym ubraniu czy może w purpurowym płaszczu do podłogi? A, i najważniejsze. Co my tu właściwie robimy? Rozumiem, że jestem czymś celem, tak? I że nic mi nigdy nie powiedziałeś, mimo że się domyślałeś, prawda? Wiele masz jeszcze przede mną do ukrycia? Może sam mam się zacząć domyślać? - z każdą chwilą stawał się coraz bardziej zdenerwowany. Im bardziej uświadamiał sobie sytuację, w jakiej się znalazł, tym większa fala irytacji oblewała jego ciało i umysł.
- Chciałem, żebyś miał zwyczajne, szczęśliwe życie. - Odpowiedział z największą, najszczerszą prostotą Ernest. - Miałem ci pozwolić bez przerwy martwić się o swój los? I tak już nie masz tradycyjnego domu ani rodziny. Pragnąłem dać ci to poczucie normalności. Nie chcę, żebyś przez to się na mnie gniewał. Musisz mnie zrozumieć.
- Jasne, rozumiem. Oczywiście. - westchnął z rozdrażnieniem. - Ale mogłeś przynajmniej coś... napomknąć. Nie ignorować mnie, kiedy mówiłem ci, co widziałem. Może teraz inaczej bym na to wszystko reagował. A zamiast tego stwierdziłeś, że przeprowadzamy się do Lachrymis, bo chcesz znowu dołączyć do swojego Towarzystwa.
- To nie było kłamstwo. Naprawdę chcę znowu być jego częścią.
- Nawet jeśli tworzą go sami wariaci i dziwaki?
- Sam nie jestem normalny. Lada dzień się przyzwyczaję.
  Soren nie zamierzał dawać się zbyć zmianą tematu. Miał jeszcze całą serię pytań, chociaż na zdecydowaną część z nich bał się poznawać odpowiedzi.
- Gdzie będziemy mieszkać? Zostaniemy tutaj? - wskazał podbródkiem siedzibę TIKu.
- Ja tak. - Stwierdził rzeczowo Ernest. - Ty... No ty raczej nie.
- Jak to? - zdziwił się szczerze chłopak. - Nie będziemy mieszkać razem, tak jak wcześniej?
- Obawiam się, że nie byłbym w stanie więcej cię chronić. - Odparł. Jego oczy posmutniały. Myśli odbiegły gdzieś daleko, ku odleglejszym czasom i dziwnie bolesnym wspomnieniom. - Sam miałeś okazję doświadczyć, jak niebezpieczny może być świat.
- On ma rację. - Powiedział jakiś potężny, niski głos, jakby znajomy. Nagle rosły mężczyzna zmaterializował się przy nich, nie wiadomo jak i kiedy. Kroki miał tak ciche, tak niesłyszalne, niczym delikatny szept wiatru ponad koronami drzew. Zack. Znowu on. - Sielanka nie może trwać wiecznie. Jeśli chcesz żyć, musisz się dostosować. Normalne życie, wolność, szczęście - te towary kosztują. Nie wszystkich ludzi na nie stać. Swoją cenę będziesz musiał zapłacić rozstaniem się z Ernestem i z twoim dotychczasowym bytem.
- Czy to konieczne? - spytał Soren. Nie miał pojęcia, co ten człowiek ma z nim wspólnego, ale ciągle pojawiał się przy nim niczym cień. - Przez tyle lat wszystko było w porządku. Tylko ta wczorajsza noc...
- Tylko wczorajsza noc? - zdziwił się Zack. - Zginęło troje ludzi. Wśród nich mogłeś być ty lub Ernest. Nadal uważasz, że nic takiego się nie wydarzyło? Że nadal jesteś bezpieczny ze swoim profesorem? A może twoja umysł próbuje wyprzeć to wspomnienie, ten szok? Wszystkim nam byłoby z tym wygodniej. Ale nie. To się wydarzyło naprawdę, a będzie tylko gorzej, jeśli nadal, jak słup soli, będziesz sterczał w jednym położeniu, użalając się nad losem. Świat wariuje. Coraz częściej wschodzą Krwawe Księżyce, ich aktywność jest duża, jak nigdy dotąd.
  Krwawe Księżyce - pomyślał. Rzeczywiście,wiedział o tym zjawisku. Posiadając dość rozległą wiedzę astronomiczną wiedział, że księżyc o czerwonej barwie pojawia się nieraz na niebie, jako coś naturalnego, rzadkiego, ale całkowicie normalnego. Tymczasem w przeciągu ostatniego roku zaczęły występować zadziwiające anomalie. Przynajmniej raz w miesiącu, a czasem i częściej, dochodziło to tego niezwykłego widowiska, jednak wszelkie plotki i pogłoski mówiły o nich, jak o zwiastunie nadchodzącego zła. Nie było bowiem takiej nocy Czerwonego Księżyca, podczas której krew nie zostałaby przelana. Nikt nie wiedział, dlaczego akurat wtedy popełnianych jest najwięcej zabójstw. W większości przypadków nie znajdowano nawet morderców, jak gdyby rozpływali się w powietrzu.
- Więc to znaczy, że nawet w Lachrymis nie będziemy bezpieczni? - spytał zdezorientowany Soren. - Przecież o to chyba chodziło w tej całej przeprowadzce.
- Dołożę wszelkich starań, żebyś nie musiał trząść spodniami w obawie o swoje życie. Jednak będzie to możliwe dopiero wtedy, kiedy zostaniesz objęty odpowiednią ochroną, a nie otoczony przez bandę zdziwaczałych naukowców, którzy sami potrzebują ochrony - przed własnymi wynalazkami.
  Ernestowi raczej nie spodobała się ta myśl - sugerowała to jego gniewna mina, ściągnięte brwi i zmarszczone czoło. Najwyraźniej dotknęły go te słowa.
- Ale co w takim razie z nami będzie? - dopytywał się Soren. - Już wiem, że Ernest ma zostać w siedzibie TIKu. Nie podoba mi się to i wydaje mi się, że lepiej by było, abym został tu z nim, ale dobrze. Postaram się to zrozumieć. Nie wiem tylko, gdzie w takim razie ja będę mieszkać.
- W moim domu, naturalnie.


  Soren nie miał prawa tego wiedzieć, ale decyzja ta została podjęta na szczególnym posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa, czyli instytucji, zrzeszającej najsilniejsze i najbardziej wpływowe osobistości z Lachrymis, które brały czynny udział nie tylko w obronie miasta, ale i całego kraju. Ostatnimi czasy miała ręce pełne roboty ze względu na zwiększoną demoniczną aktywność na terenie całego Luinarien, a także poza jego granicami, jak również wschodzące coraz częściej Szkarłatne Księżyce, które niosły za sobą krwawe żniwo. Sprawa Sorena została poznana dzięki listom, które Ernest regularnie wysyłał do stolicy, bez wiedzy samego zainteresowanego oczywiście.

  Kiedy już zdecydowano, że Sorena należałoby eskortować do Lachrymis, trzeba było ustalić, gdzie będzie mieszkał. I nie była to łatwa do podjęcia decyzja.
- Postanowiłem - powiedział jasnowłosy mężczyzna w średnim wieku. Irving. Przewodniczący Rady. Człowiek znany z tego, że wzbudzał przejmujący niepokój samym swoim wyglądem. Był wielki, dobrze zbudowany, szeroki w barach, miał  długą, postrzępioną brodę oraz charakterystyczne bielmo w lewym oku, dzięki któremu skutecznie umiał przykuć uwagę słuchaczy. - Postanowiłem, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli to Zack i Elen wezmą pod opiekę tego chłopca.
  W sali nastała głucha cisza. Piękna kobieta o długich, kasztanowych włosach, siedząca obok Zacka, wpatrywała się teraz w Irvinga błyszczącymi, modrymi oczami. Milczała, ale było to milczenie wymowne, znaczące, żądające wyjaśnienia i odpowiedzi, jednocześnie łagodne i surowe, delikatne i niepokorne.
- My? - odezwał się w końcu Zack, przerywając niezręczną, długą chwilę ciszy. - Niby dlaczego my? Ta sytuacja nie jest mi obojętną, ale nie zamierzam brać na siebie aż tak wielkiej odpowiedzialności. Mój dom to nie schronisko dla biednych dzieci. Nie chcę się w to aż tak angażować. Jestem gotów pomóc w każdy możliwy sposób, ale branie pod opiekę obcego dzieciaka, chronienie go, nadzorowanie, wychowanie - naprawdę nie jestem osobą, która powinna się tego podejmować.
- Może pozwolisz, aby również Elen się wypowiedziała.
  Kobieta jednak dalej milczała. Była pogrążona w myślach, oczy jej zaszły lekką mgłą, jakby pamięcią sięgała w bardzo odległa przeszłość.
- Myślę, że Elen podziela moje zdanie.
- Zack... - zaczął Irving. - Przemyśl to. Mówię poważnie. Ten dzieciak będzie potrzebował czyjejś pomocy, spróbuj wziąć to pod uwagę. Zarówno dla niego, jak i dla was, ta sytuacja może okazać się ciężka, i jestem w stanie to zrozumieć, ale postaw się na jego miejscu. Będzie potrzebował kogoś zaufanego, kogoś, kto da mu wsparcie. Wy już raz znaleźliście się w takiej sytuacji. Było trudno, ale bardzo dobrze sobie poradziliście.
- To nie znaczy, że po raz kolejny chcę przez to przechodzić. - Mruknął poirytowany Zack.
- Zastanów się. Nikt z nas tu zebranych nie ma za sobą podobnego doświadczenia. Wy tak. A Soren ma szesnaście lat, jest prawie dorosły. Nie trzeba go już wychowywać, czy pilnować na każdym kroku. Należy mu jedynie dać wsparcie, kilka dobrych rad i wskazać odpowiednią drogę. Poza tym... Z tego, co pisał Ernest, wiem, że to naprawdę ułożony, rozsądny dzieciak. Nie sądzę, aby mógł wam sprawiać problemy. Na pewno nie będzie się wam buntował, uciekał z domu, ani awanturował, jak-
- Jak wiadomo kto. - Powiedział ktoś z pozostałych znaczącym tonem. - Daliście sobie radę z nim, to dacie z każdym.
- Dzisiaj traktujesz Adriela jak syna, ale wiem, że nie zawsze tak było. - Mówił dalej Irving. - Jeśli się postarasz, kto wie, może dostrzeżesz w nim to, czego długo nie dostrzegałeś w Adrielu.
- Dość. - Przerwał Zack. - Nie rozmawiajmy już o nim, to nie czas i miejsce na takie dyskusje. Robi się zbyt osobiście, a ja nie potrzebuję się dzielić z Radą moim prywatnym życiem.
- Dobrze. - Odparł Irving spokojnie. - Więc ile mam wam dać czasu na przemyślenie tej decyzji? Dzień, dwa?
- Nie trzeba. - Powiedziała wreszcie Elen, pięknym, melodyjnym głosem. - Zack i ja zaopiekujemy się tym chłopcem.







środa, 19 czerwca 2019

Czym jest sztuka?



   Na pytanie czym tak naprawdę jest sztuka nie jest łatwo odpowiedzieć. Nawet Wikipedia uważa, że jest to pojęcie "niemożliwe do kompletnego określenia, albowiem jej granice są redefiniowane w sposób ciągły i w każdej chwili może pojawić się dzieło, które w przyjętej definicji się nie mieści". I trochę to pewnie prawda. Nie jest łatwo określić czym i po co jest dziedzina, która nieustannie się zmienia, a w dodatku jest tak obszerna - w końcu zalicza się do niej tak malarstwo, jak i muzykę, rzeźbę i literaturę, balet i teatr, haftowanie i wycinanki. Wszystko to, co jest piękne w swojej bezużyteczności. To brzydkie słowo zostało użyte po to, aby podkreślić, jak wysoko stoi sztuka w piramidzie potrzeb człowieka. To tzw. potrzeba wyższa, kryje się na samym szczycie pod przykryciem "wiedzy i samorealizacji", czyli potrzeby rozwijania siebie, swoich zdolności, talentów, własnej wartości i ducha, a więc również potrzeby poczucia piękna i sensu, wyrażania uczuć, opisywania świata. Swoje miejsce na piedestale dzieli z religią, a to już poważny przeciwnik. Sztuka jako potrzeba pojawia się na samym końcu nieprzypadkowo. Kiedy człowiek ma już wszystko, zaspokoi wszystkie swoje wymagania, czuje się bezpieczny, kochany i szanowany, okazuje się, że brakuje mu czegoś jeszcze. Czegoś więcej. Człowiek jest istotą duchową. Nie zadowala go sama użyteczność rzeczy i świata. Brzydota, czy nawet pospolitość szybko nudzi, przygnębia, sprawia, że życie staje się monotonne i nudne. Pojawia się pustka. A przyroda nienawidzi pustki. Sama prosi się o wypełnienie.

Znalezione obrazy dla zapytania piramida potrzeb


  Myślę, że sztuka to po prostu narzędzie do tworzenia piękna i wyrażania emocji. Chcemy czuć przyjemność z obcowania z nią, z patrzenia, czytania i słuchania. Sztuka jest wtedy, kiedy artysta przedstawia nam swój smutek na obrazie, a my chcemy poczuć ten smutek w sobie. Bo poznawanie cudzych emocji sprawia nam, mimo wszystko, przyjemność. Daje też wiedzę, nowe punkty widzenia, sprawia, że stajemy się empatyczni, wrażliwsi i mądrzejsi. Mamy szersze horyzonty, potrafimy zobaczyć drugą stronę medalu, inne spojrzenie na świat. To mało i dużo. Chroni nas przed światem i nami samymi. Przed niewiedzą, samotnością, wyobcowaniem, ale też przed pochopnym wydawaniem osądów, przed znieczulicą, pogardą i pośpiechem. Jest "lekarzem dusz". Oddala od problemów i niechcianych myśli. To oczywiście tylko złudzenie, ale jakie ładne złudzenie. Małe, słodkie kłamstwo. Co jednak nie oznacza, że w pewnym momencie nie może stać się prawdą. Świat może nas zmieniać i robi to z największą ochotą, ale to nie znaczy, że my nie jesteśmy w stanie zmieniać jego. Każdy może sprawić, że stanie się on piękniejszy. A ten, kto sprawia, że świat staje się piękniejszy, może już prawie nazywać się artystą.

Piękno jest jak morze. Można w nim utonąć. Uważam, że da się od niego uzależnić. Ale to dobre uzależnienie. To trochę jak uzależnienie od miłości. Można się od niej uwolnić, tylko po co? W miłości pozwalamy sobie na bycie od kogoś zależnym, do kogoś przywiązanym. To trochę jak klatka, do której sami wchodzimy. I chociaż drzwi są cały czas otwarte, nie chcemy z niej wyjść, bo jest nam tam dobrze. Tak samo jest ze sztuką. Z umiłowaniem piękna. 

  Jakby się zastanowić, człowiek potrzebował piękna od zawsze. Świadczą o tym choćby dzieła pozostawione przez naszych praprzodków na ścianach jaskiń. Potrzebował go przez wszystkie epoki świata, także w dzisiejszych czasach. Nie ma chyba człowieka, który nie pragnąłby zachwytu. Przecież nawet rap lecący w słuchawkach przypadkowego dresiarza może być sztuką. Sztuką może być wszystko, co jest piękne i zachwyca. Niestety ta definicja zawiera w sobie także dzieła, które przez większość ludzi zostałyby uznane za ładne, może "fajne", ale na pewno nie piękne, czy zachwycające. To luka, którą proponuję oddzielić inną definicją, a mianowicie definicją arcydzieła, które zakłada, że jest ono obiektywnie piękne, przekazujące jakąś wielką emocję, którą my, odbiorcy, możemy sami począć. Arcydzieło jest piękne i mądre. Zawsze niesie jakieś przesłanie, jakąś myśl przewodnią, która zrodziła się kiedyś w umyśle Jego, Artysty, kapłana sztuki.

   Sztuka jest z całą pewnością wyznacznikiem człowieczeństwa, a jednocześnie warunkiem rozwoju, który pozwolił nam stworzyć tak niezwykłą, zaawansowaną cywilizację. Na poparcie swojej tezy odsyłam do wykładu ś.p. prof. Jerzego Vetulaniego pt. "Sztuka, a rozwój mózgu". 

                                      

Prolog "Najspokojniejsza noc w roku"



Prolog

"Najspokojniejsza noc w roku"



Ciemność… Boisz się?  Ja nie. To ona boi się mnie…




            Nawałnica, która przetaczała się przez miasto, wydawała się nie mieć końca. Żywioł zostawi po sobie dotkliwe straty – pomyślała. Natura potrafi być podła. I mściwa. Jest prawie ludzką istotą, charakterną, zbuntowaną, a przy tym pamiętliwą, karzącą, mszcząca się na niewinnych za doznane przez siebie krzywdy. Natura nie tylko posiada uczucia, ale też żyje, i to żyje pełnią życia, całą obfitością doznań, całym wachlarzem nastrojów, całym pokładem emocji, niczym piękna, wściekła i zdradliwa kobieta. Nie było nad nią potęgi i kontroli, kto raz wpadł w jej gniewne ręce, ten rzadko miał okazję cało się z nich uwolnić. Kogo zaś sobie szczególnie ukochała, tego śmierć nie była już w stanie ominąć.
            Ale nie żałowała. Nie żałowała ani jednego momentu. Nie tylko siebie, ale i wszystko wokół, nawet to, co nigdy do niej nie należało, była gotowa poświecić dla jedynego dziecka, dla ukochanego syna, jej serca, jej życia. Nie mogła pozwolić mu zginąć. Nie przeżyłaby tego. Prędzej roztrzaskałaby ją od środka rozpacz, rozerwałyby kawałki złamanego serca, zalałby ją żal płynący wraz ze łzami, jeśli miałaby pozwolić na jego śmierć.
            Woda deszczowa spływała ulicami Lorre, deszcz trzaskał o brukowany chodnik, błyskawice co chwilę przeszywały nocne, zachmurzone niebo. Ciemność, momentami tylko rozświetlana błyskami burzy, wydawała się bezkresna. Kobieta stąpała niemal po omacku, co i rusz ślizgając się na mokrej nawierzchni. Buty pełne wody i całkowicie przemoczone ubranie utrudniało podróż strasznie, a płacz dziecka, którego nie była w stanie uspokoić, jeszcze bardziej wzmagał w niej niepokój. Była w obcym miejscu, w obcym kraju, zmęczona, głodna, bez dachu nad głową, z malutkim synkiem schowanym pod płaszczem. Wiedziała, że nie da sobie rady. I choć tyle przetrwała, nie miała tutaj dla siebie szans. Nie miała pojęcia, co mogła zrobić. W głowie rodził się jej już pomysł, tak okropny w swojej istocie, że znienawidziła się za samo jego wymyślenie, jednak  jeżeli był do jedyny sposób na uratowanie syna, musiała to zrobić. Chociaż tak bardzo nie chciała...
            Jedyne światło w okolicy dochodziło z okien dużego i, jak się wydawało, ładnego budynku. Zza zasłoniętych szyb dobywały się iskry blasku, co było wystarczającym dowodem na to, że ktoś aktualnie tam przebywał. Musiała się zdobyć na najtrudniejszą decyzję jej życia. Wyciągnęła dziecko zza płaszcza, owinęła je chustą zdjętą z bioder i takie oto zawiniątko położyła na schodach pod drzwiami budynku, Stukała pięściami w drzwi z całej siły, dziecko zaś wtórowało jej rozdzierającym jej matczyne serce płaczem. Ujrzała pewne poruszanie zza okna, już wiedziała, że nie zostanie samo. Że ktoś zaraz po nie wyjdzie.
            Oddaliła się z największym trudem, szybko znikając w ciemności. Nie mogła przestać patrzeć się za siebie. Nienawidziła się za to i za to, że nawet nie nadała mu imienia. Wiedziała jednak, że nawet jeżeli będą ją gonić, a jeśli już dogonią i zabiją, to jej syn będzie bezpieczny. Miała przeczucie, instynkt, że zostawiła je u dobrych ludzi.
            Ujrzała z oddali, jak ktoś wychodzi z budynku, jak dostrzega jej syna i bierze go na ręce, przestępuje przez próg, wchodzi do środka. To chyba mężczyzna – pomyślała. Popatrzyła jeszcze przez chwilę i odbiegła w dal, i jedynie blask błyskawicy rozświetlił na ułamek sekundy jej uciekający cień.


 ***


            Mijało południe. Ogród, do tej pory zalany słońcem, zaczął tonąć w cieniu. Wiał chłodny wietrzyk, który miał zdolność rozbudzania rozgrzanych umysłów. Była to idealna pora na zakończenie budowy długo wyczekiwanego wynalazku.
            Dębowy stół, stojący pod rozłożystym kasztanem, zapełniony był wszelkiego rodzaju dziwnymi przedmiotami, urządzeniami i papierami. Niewtajemniczony w całym tym rozgardiaszu człowiek mógłby pomyśleć, że jest to zbieranina najróżniejszych śmieci, których pożyteczność była taka sama, jak jego wyobraźnia – niewielka. Tymczasem wśród zamętu panującego na stole, znalazły się takie skarby, jak helioskop, astrolabium, zabytkowy sekstant, tellurium, czyli przyrząd, który był modelem ruchów Ziemi i Księżyca względem Słońca, a także niezliczony wybór śrubek, soczewek, lup, a nawet kilka własnoręcznie wykonanych map nieba. Ernest Haller, odkrywca, sympatyk nauki, a przede wszystkim wynalazca, zawsze powtarzał, że porządek może mieć każdy, a tylko geniusz panuje nad chaosem. Kwestią sporną było, czy rzeczywiście nad nim panował, jednak cały ten bałagan nie miał żadnego znaczenia, podczas gdy tak niezwykłe dzieło powstawało na jego oczach. Ostatnie poprawki były nanoszone właśnie przez jego ucznia, a zarazem podopiecznego, szesnastoletniego chłopca, imieniem Soren.
            Chłopak klęczał na ziemi i wciąż jeszcze majstrował coś przy urządzeniu. Skupienie na jego twarzy wskazywało, że był tak samo zapalonym pasjonatą, jak jego opiekun, a może nawet większym. Miał krótkie, ciemne włosy, oczy koloru jadeitu i nieznośne okulary, które ciągle zsuwały mu się z nosa.
- Skończone. – Powiedział z dumą. Objął wzrokiem cały wynalazek. Instrument złożony był z zamocowanych na przeciwnych końcach miedzianej rury soczewki skupiającej i rozpraszającej, i wyglądał naprawdę imponująco.
- Teraz wystarczy poczekać do wieczora. – Odpowiedział z podobną pasją Ernest.
- Jak to nazwiesz, profesorze?
- Sam nie wiem. – Zamyślił się mężczyzna. – Może coś z „tele”. „Tele” znaczy „daleko”, po silesiańsku. Bo wzrok będzie sięgał daleko.
- Daleko… wzroczny? Albo… dalekosiężny. Nie, też nie. Daleko… patrzący, widzący…
- „Widzący”. „Skopos”. Teleskopos. Teleskop. To jest ładne.
            Podzielali swoje marzenia o dosięgnięciu tego, co niedosięgalne, zobaczeniu tego, co niewidzialne. Dotarcia do piękna, które do tej pory było niedostępne dla oczu zwykłego człowieka.
Obaj wierzyli też, że czas odbija się w gwiazdach, i jeśli przyjrzeć się wystarczająco mocno, można by ujrzeć przeszłość i przyszłość za jednym spojrzeniem. Ernest i Soren, mimo kilku wspólnych cech, byli jednak dość różni. Ernest, jako doświadczony, choć uważany za nie do końca normalnego, wynalazca, pragnął przede wszystkim budować maszyny i obserwować, jak duże mogą mieć możliwości, jaki postęp dzięki nim osiągnie świat. Priorytetem była rzecz, konstrukcja, dzieło. Soren natomiast myślał dokładnie odwrotnie. On budował nie dla istnienia rzeczy samej w sobie, ale dla piękna, którego chciał być świadkiem, dla odkrycia tajemnic Natury, dla jej niezwykłości, uroku, potęgi. Był z nią w jakiś sposób związany, chociaż nie potrafił tego racjonalnie wytłumaczyć. Przekonany był, że Natura ma ogromny potencjał, jest zarówno pięknem, jak i siłą, ma w sobie niewyczerpalne zasoby energii, które można przekuć w prawdziwą moc, ma w sobie boską cząstkę, pierwiastek życia. Tak, Natura żyła, oddychała, czuła. A on chciał być jej kapłanem, jej sługą, jej uczniem, jej obrońcą i jej mecenasem.
            Kiedy nieraz wsłuchiwał się w jej odgłosy, miał wrażenie, że słyszy prawdziwe rozmowy, śpiewanie, śmiechy. Gdy dotykał drzew, czuł ich emocje, smutek, gdy usychały im gałęzie oraz radość, z każdego, nowego pąku. Czasem zdawało mu się, że zwierzęta go rozumiały, a on też czasem rozumiał je, chociaż nie przemawiali do siebie w jednym języku. Zwracały się do niego o pomoc lub po prostu podchodziły do niego, gdy potrzebowały towarzystwa. Zdarzało się, choć rzadziej, że robiły dokładnie to, czego w danej chwili od nich oczekiwał. I naprawdę nie miał pojęcia, dlaczego tak bardzo je przyciąga.
            Ale miało to swoje złe strony. Miewał momenty prawdziwego niepokoju, gdy doznawał dziwnych wizji, i nie miał pewności, czy są one rzeczywiste czy urojone. Zwłaszcza, kiedy przebywał w samotności, w ciszy, w skupieniu, zauważał w pewnym oddaleniu nieprzypominające mu niczego znanego dotąd istoty, krążące w ciemności, jak koszmary, ale nigdy się do niego nie zbliżające. Najbardziej utkwiły mu w pamięci tak samo piękne, jak straszne, jadowicie żółte oczy, kryjące się w mroku, skąd ich właściciel nigdy się nie wyłonił. Soren nie widywał ich ciągle, lecz ostatnio coraz częściej, od tygodnia niemal codziennie. Nie dało się do nich przyzwyczaić, za każdym razem przerażały tak samo, choć chłopak miał wielką nadzieję, że w końcu znikną. Żadne próby zbliżania się do nich również nie dawały żadnego efektu. Oczy rozpływały się w powietrzu jakby nigdy przedtem ich tam nie było. Ernest zwykle bagatelizował sprawę, twierdząc, iż Soren ma zbyt dużą wyobraźnią i za mało krytycznego myślenia. Coś jednak ledwo zauważalnie wskazywało, że mimo wszystko, brał to na poważnie.
            Odkąd pamiętał, mieszkali razem w niewielkim drewnianym domu na skraju miasta, niedaleko wiekowej, acz okazałej biblioteki. Obaj przychodzili tam często, sięgając po wiedzę, dokumenty i źródła, jednak ten budynek kojarzył się Ernestowi z dniem, w którym wszystko się zmieniło, kiedy znalazł małego Sorena porzuconego na marmurowych schodach. Haller zdecydował się zająć chłopcem, mimo obiekcji właścicielki biblioteki, a prywatnie jego serdecznej przyjaciółki Irmy Vincent, kobiety, która dawniej mogła uchodzić za piękność i kwiat kobiecości, teraz zaś była elegancko siwiejącą pięćdziesięciolatką, w której z piękności pozostały zielone, kocie oczy, a z kobiecości zgrabne, choć nieco zbyt szerokie biodra.
            Soren swoich rodziców nigdy nie poznał, nie uważał też, że kiedykolwiek będzie mu to dane. Nawet gdyby chciał, nie wiedział gdzie zacząć szukać lub czy właściwie jest sens szukania rodziny, która postanowiła się go wyrzec. Zamiast tego, najbliższą mu osobą pozostawał ekscentryczny wynalazca, nazywany przez chłopaka „profesorem”, choć z nauczaniem akademickim nigdy nie miał nic wspólnego. Soren wiedział o jego przeszłości tyle, że dawniej mieszkał w Lachrymis, największym mieście i stolicy Luinarien, i należał tam do Towarzystwa Inżynierów i Konstruktorów. Miał też świadomość, że Ernest od czasu do czasu kontaktuje się z tamtejszymi znajomymi, jednak jego całe pozostałe życie istniało dla Sorena w sferze domysłów. Obaj nie sięgali do przeszłości, obaj skupiali się tylko na tym, co realne i dzisiejsze, reszcie nie poświęcali zbyt dużej uwagi. Dla chłopaka nie było to jednak zbyt komfortowe położenie, gdyż  był przez to pewien, że nigdy do końca nie pozna osoby, z którą spędził całe życie, nie odkryje jej sekretów, ani nie będzie się przed nią gotowy w całości otworzyć, nawet mimo tak wielkiej przyjaźni, jaką ją darzył. Nigdy też nie odkryje jednej a najbardziej nurtujących go tajemnic – historii małego, bardzo realistycznego rysunku, którego Ernest zawsze nosił przy sobie. Przedstawiał on młodą, niezwykle urodziwą dziewczynę o surowym, sokolim spojrzeniu utkwionym w jakąś bliżej nieokreśloną dal. Soren domyślał się, że jest to jego dawna miłość, w pewnym momencie całkowicie utracona, a może nawet nigdy nie spełniona, nieosiągalna, daleka, a przede wszystkim nieszczęśliwa. Kiedy tylko pytał o widniejącym na obrazku dziewczynę, Ernest zmieniał temat, jakby nie miał ochoty o niej rozmawiać.
            Soren studiował właśnie, jakie dokładnie położenie gwiazd będzie można zobaczyć tej nocy, ze szczególną zaś dokładnością szukał położenia Psiej Gwiazdy, którą od zawsze chciał zobaczyć z bliższej odległości. Na tę noc czekał od miesięcy, odkąd zaczęli budować urządzenie, a nawet jeszcze wcześniej, od wczesnego dzieciństwa. Niepokoić go zaczynały tylko wzbierające na niebie granatowe, zapowiadające burzę chmury, które niebezpiecznie zbliżały się nad ich dom i naprawdę bardzo nie chciał, aby pogoda uniemożliwiła mu obserwację.
- Soren, zaczyna padać – stwierdził równie zawiedziony Ernest, wpadając z hukiem do domu. – Musimy schować sprzęt.
- Nie… nie, nie, nie… Nie wierzę – mruczał chłopak – akurat w takim momencie musiało zacząć…?
            Wzruszył zrezygnowanymi ramionami i zaczął zbliżać się do drzwi, kiedy w jednej chwili za oknem błysnęło światło, a potężny huk dobiegł do ich uszu, niedługo potem następny, i kolejny, jak gdyby pioruny urządziły sobie na ich ogrodzie prawdziwą kanonadę.
- Chodźmy, zanim uszkodzi instrumenty. – Rzekł zaniepokojony Ernest, przestępując przez próg.
            Ciemność, jaką zobaczyli na zewnątrz, była niewyobrażalnie intensywna. Ciężkie, burzowe chmury zapełniły całe niebieskie sklepienie, w przeciągu kilku chwil zapanowała noc tak czarna, jakby słońce zgasło na zawsze, a księżyc i wszystkie inne gwiazdy straciły swój blask. Jedyne światło pochodziło z rozjarzonych błyskawic, co kilka sekund przecinających niebo. W powietrzu panowała duchota i ciężka atmosfera dziwnego niepokoju.
            Wizję Sorena zaburzał nie tylko mrok, ale i deszcz, który lunął na nich niespodziewanie, zakłócając działanie zmysłów. Czuł się jak w jednym ze swoich koszmarów, w których, w dokładnie takiej samej scenerii, z gęstej, nieprzeniknionej ciemności, w pewnym momencie wyłaniają się oczy. Złote, wręcz jadowicie żółte, świecące jak pochodnie oczy, rzucające szalone, mordercze spojrzenie znad gęstych, czarnych rzęs.  Te same oczy, które teraz, na jawie, świdrowały go dziwnym, bolesnym wzrokiem, tak hipnotyzującym, że można było w nich utonąć, zapomnieć o własnym istnieniu, zniknąć na zawsze, a jednocześnie tak palącym, tak rozdzierającym, tak dotkliwie nieludzkim, jakby należały nie do człowieka, lecz bestii. Widział w nich dzikość, przerażające szaleństwo, ognistą żądzę, i widział to tak wyraźnie, jak jeszcze nigdy, ani w śnie, ani w rzeczywistości. Coś się zmieniło. Coś pękło, coś trzasnęło, coś się rozpadło. Świat zawirował, a potem stawał się coraz bardziej przejrzysty i czysty, mrok zaczął się rozstępować, a z ciemności wyłoniły się już nie tylko żółte oczy, ale również ciemnoczerwone, niemal czarne usta, blado-sina skóra i długie, smukłe nogi. W stronę Sorena dostojnym krokiem szła kobieta, który, prócz żarzącego się złotem spojrzenia, miała również piękną, pociągłą twarz o ostrych konturach,  niedbale, choć elegancko spięte, czarne, połyskujące purpurą włosy oraz niezwykle pociągające, kobiece ciało. Nie przestając iść w jego stronę, przywoływała go kusząco ręką, której palce zaopatrzone były w długie, ostre szpony. Ta dziwna, demoniczna kobieta była odzwierciedleniem wszystkich jego koszmarów i lęków. Gdy patrzył w jej głębokie, złote oczy czuł jak przenikliwy chłód przeszywa jego ciało, jak wszystkie strachy wylewają się przed nim, jak, wydawać by się mogło, zanika dobro i piękno świata. Widział ją tak, jakby sam Anioł Śmierci zstąpił na Ziemię.
            Ernest i Soren cofali się powoli, bojąc się każdego gwałtownego ruchu, który mógłby rozjuszyć kobietę lub dziwne, groźnie wyglądające istoty podobne do ogarów. Stworzenia miały krótką, czarną sierść, wielkie łapy zakończone ostrymi pazurami, długi, oślizgły pysk, szpiczaste uczy, czerwone jak krew oczy i potężne zęby. Sprawiały wrażenie tak silnych, że mogłyby przegryźć człowieka na pół. Tymczasem kobieta szła w ich kierunku coraz szybciej, a jej twarz wykrzywiała się w coraz bardziej makabryczny sposób; wytrzeszczone oczy świeciły w ciemności, blady język wysunął się z ust, a wargi i podbródek pokryła gęsta, ciemnoczerwona krew, która wolnym strumieniem spływała jej na szyję. W końcu zaczęła biec, a biegła tak szybko, że własny jej cień zdawał się nie móc za nią nadążyć.
            Nie mieli czasu na ucieczkę. Nie mieli możliwości uświadomić sobie, że zaraz zginą. Wszystko działo się w takim tempie, że czasu wystarczyło tylko na zamknięcie oczy. Lecz oto mijały sekundy, długie, długie sekundy, a oni nie zginęli. Nie poczuli żadnego bólu, ani nawet dotyku. A przecież już dawno powinni być martwi. Dopiero po chwili zrozumieli, że ktoś ich od niechybnego losu uratował. Jakaś zakapturzona postać stanęła przed nimi, pojawiając się równie szybko, co demoniczna kobieta, odparowała jej atak, zasłaniając się stalowymi sztyletami i dając im czas na ucieczkę. Za chwilę pojawiła się grupa uzbrojonych konnych, którzy rzucili się na pomoc zakapturzonemu człowiekowi. Naraz naskoczyły na nich towarzyszące kobiecie monstra. Rzucały się jak opętane, a ich siła nie dorównywała sile żadnego zwierzęcia, żadnego wilka, niedźwiedzia ani lwa – jedno z nich zrzuciło jeźdźca z konia, inne jednym tylko ugryzieniem urwało drugiemu rękę aż do łokcia, kolejne zaatakowało wierzchowca, który, rżąc straszliwie, padł zaraz trupem na ziemię.
            Mężczyzna, który ich uratował, pojawił się przy nich, podczas gdy kobieta zajęta była przez czterech innych żołnierzy, którzy, bezskutecznie, próbowali ją unieszkodliwić. W jednego z nich wbiła swoje długie, ostre szpony, rozszarpując mu bez przeszkód gardło, innego zaś odepchnęła mocnym kopnięciem w brzuch tak mocno, że na okrywającej jego ciało zbroi znalazł się głęboki ślad jej buta.
- Jedźcie do Lachrymis. – Powiedział zakapturzony mężczyzna, wskazując im konia, na którym mieli wyruszyć w drogę. – Hegel was poprowadzi. Nie ma czasu na wyjaśnienia.
            To powiedziawszy, miał już zamiar skoczyć w wir walki, jednak ani po kobiecie, ani po jej chowańcach, nie było już śladu, jakby rozpłynęli się w powietrzu. Jedynym pozostałym śladem jej obecności był unoszący się wokół zapach zepsutej krwi, wymieszanej ze słodką wonią bielunia, który mógł mieć za zadanie tę woń maskować. Nagle zapanowała cisza i niewymowny, błogi spokój, nie zakłócony żadnym niepokojem, żadnym złym uczuciem, żadną grozą. Gdyby nie postrzępione ciała żołnierzy i kałuże krwi zostawione na ziemi, mogłaby ta noc uchodzić za najpiękniejszą i najspokojniejszą noc w roku.