Noc była długa, pochmurna i chłodna, cicha, nie licząc odgłosu stukania końskich kopyt o brukowany trakt. Soren jechał na jednym wierzchowcu z Ernestem Hallerem, który jeździł zadziwiająco sprawnie, o czym chłopak nigdy nie miał okazji się przekonać, co tylko utwierdzało go w fakcie, że jego opiekun ciągle ma przed nim wiele nieodkrytych tajemnic. Jechali w milczeniu, bez chwili na wypoczynek czy słowo wyjaśnienia, choć ta sytuacja wymagała wyjaśnienia - skrupulatnego i łatwego do zrozumienia. Soren zdawał sobie bowiem sprawę, że niedługo czekać go miała przeprowadzka do Lachrymis, że prawdopodobnie zostanie tam na dłużej, może na stałe, tego jeszcze nie zdążyli ustalić. Jednak z tego, co pamiętał, termin tej podróży nie był ustalony na dzisiejszą noc, a już na pewno nie miały jej towarzyszyć tak osobliwe okoliczności. Gdyby nie znużenie jazdą i naprzemienne zasypianie i budzenie się w siodle, zacząłby dopytywać, domagać wytłumaczenia. Ale nie miał na to sił.
Kiedy kazali mu zsiąść z konia noc ciągle jeszcze było czarna, lecz była to czerń niemal efemeryczna, nietrwała i krucha. Ciemność w każdej minucie mogła się rozpierzchnąć, roztopić w zielonkawym blasku nadchodzącego świtu. Soren, zziębnięty i zmęczony, miał tylko ochotę pójść spać, byle gdzie i w byle jakich warunkach. Ta myśl tak wypełniła jego głowę, że nie miał nawet zamiaru dopytywać się, prosić o wyjaśnienia czy protestować. Grupa mężczyzn w mundurach poprowadziła ich do środka dużego drewnianego, acz podmurowanego budynku, do pokaźnych rozmiarów izby, w której czuć było zapach trocin, żelaza i siarki. Na środku pomieszczenia stał długi, dębowy stół z licznymi krzesłami wokół niego, pod ścianami i w kątach zaś urządzenia i instrumenty niewiadomego użytku, mnóstwo przeróżnych rupieci, papierów i desek. Coś jak jego własny warsztat.
Dopiero w świetle lamp zdołał wyraźnie zobaczyć wygląd ludzi, którzy towarzyszyli mu w podróży. Byli to rośli mężczyźni w lachrymiańskich czarno-złotych i lorreńskich granatowych mundurach, o poważnych i dostojnych obliczach. Szczególnie jeden z nich zwrócił jego uwagę - żołnierz w średnim wieku, o szarobiałych włosach i brodzie, surowym, dumnym obliczu i ostrym przenikliwym spojrzeniu oczu koloru stali. Sorenowi zdawało się, że człowiek ten przygląda mu się z nieskrywanym zainteresowaniem.
Za chwilę pojawili się też inni ludzie. Ci byli dużo mniej majestatyczni, część z nich wyglądała, jakby dopiero co wstali z łóżka. Zdecydowaną większość przybyłych stanowili starsi mężczyźni, o przyprószonych siwizną roztarganych włosach, nieogoleni, roztargnieni, jakby zdezorientowani - widać było, że oni także nie do końca wiedzą co się właściwie stało.
- Dobrze, a teraz słucham wyjaśnień. - Powiedział w końcu Ernest, zbyt zdenerwowany, aby czuć zmęczenie. - No, może ty mi powiesz, Zack. Co to wszystko miało znaczyć?
- Bariera pękła. Tyle w tym temacie. - Odparł mężczyzna o oczach koloru stali. Najwyraźniej przywódca grupy.
- Może mógłbyś się jednak wysilić na coś więcej. Bariera, z tego, co mi tłumaczyliście, miała wytrzymać jeszcze co najmniej, co najmniej! - podkreślił - dwa tygodnie. To miał być nasz czas na spakowanie się, pożegnanie z ludźmi, z domem, na dokończenie naszego teleskopu-
- Czego? - mruknął jeden ze stojących pod ścianą żołnierzy.
- Nieważne. - Wysyczał Ernest. Soren nigdy jeszcze nie widział go tak poirytowanego. - Macie mi wytłumaczyć, co dokładnie się stało.
- Irgen, który zresztą stworzył tę barierę, stwierdził, że wytrzyma. - Podjął Zack. - Więc i ja ci tak powiedziałem. Twierdził, że do czasu waszego wyjazdu będzie nie do ruszenia. Najwyraźniej te kreatury, które za nią były, stwierdziły inaczej. Pewnie rozłupywały ją co jakiś czas, zaczęła pękać, aż w końcu pękła na dobre.
- Kreatury? Jakie kreatury? - spytał Soren, ziewając przeciągle. Wizję miał rozmytą i rozproszoną. Tak bardzo chciało mu się spać. - I jaka bariera? O czym pan mówi?
- Zadziwiające, Erneście, że postanowiłeś go trzymać w niepewności do ostatniej chwili i nic mu nie powiedzieć. - Stwierdził Zack z ironicznym pomrukiem. - Sam bym nie wpadł na lepszy pomysł, naprawdę. Myślałeś, że nieprzygotowanie młodego na taką sytuację przedłuży jego dzieciństwo czy co?
- Swoje metody wychowawcze możesz zachować sobie dla własnego dzieciaka - odparł z irytacją w głosie Ernest. - Po prostu nie chciałem mieszać mu w głowie. Miałem mu pozwolić, żeby ciągle martwił się o własne życie i bał się wychodzić z domu?
Do Sorena powoli zaczynał docierać sens rozmowy prowadzonej przez Ernesta i nieznanego mu człowieka o imieniu Zack. I co gorsza, jego "własne życie" było w tej rozmowie głównym tematem. Oprzytomniał niemal natychmiast, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody.
- Co? Chwila, co? - powiedział zaskoczony i całkiem już rozbudzony Soren.- Czemu miałem się wcześniej martwić o swoje życie? Ta nocna sytuacja była wystarczająco straszna, ale co to ma niby wspólnego ze mną?
- Podejrzewam, że to głównie na ciebie polowały te stwory, które pojawiły się dzisiaj przy waszym domu. - Stwierdził rzeczowym tonem Zack. - Przecież już wcześniej widziałeś ich oczy, schowane w zaroślach. Ciągle cię szpiegowały, ale rozumiem, iż stwierdziłeś, że skoro nic cię nie atakuje, można to zignorować.
- Wcale nie - zaprzeczył z obruszeniem Soren. - Wielokrotnie mówiłem o tym Ernestowi, ale-
- Ale on to ignorował. Tak. A potem pisał do nas długie listy, w których prosił nas o rady i protekcję. Zamiast od razu, bez sentymentów, przenieść się do Lachrymis.
- Musisz wiedzieć Soren - wycedził przez zęby Ernest - że bariera ochronna przez te wszystkie lata otaczała nasz dom i co roku była odnawiana. Obejmowała też część miasta. I działała bez zarzutów, więc nie było powodu do przeprowadzki. Wszystko było dobrze, aż do tej pory. Przeniesienie się do Lachrymis było nieuniknione, bo najwyraźniej... cóż...
- Bo najwyraźniej im starszy się stawałeś, tym bardziej je przyciągałeś. - Dokończył Zack. - Jakaś siła, która jest w tobie ukryta, a o której praktycznie nic nam nie wiadomo, wzbudzała w nich coraz większą żądzę.
- Mam w sobie jakąś ukrytą siłę? - Zdziwił się Soren. - To znaczy... właściwie to-
- Przyjdzie jeszcze czas na wyjaśnienie tego. - Uciął Zack.
- No dobrze - podjął ostrożnie chłopak. - Ale skoro cały czas wiedzieliście, że coś nam grozi, dlaczego nie reagowaliście wcześniej? Skoro, to... to coś, cały czas było za tą barierą? I właściwie skąd się tam tak szybko wzięliście? Cholera, nic z tego nie rozumiem...
- Bo widzisz, młody człowieku - zaczął mężczyzna, który do tej pory jedynie przysłuchiwał się dyskusji w milczeniu. Miał nieco łagodniejsze oblicze od jego towarzysza, kasztanowe włosy i krótko ostrzyżoną brodę. - Problem był taki, że kiedykolwiek nie próbowaliśmy tych dziwnych stworzeń unieszkodliwić, problem znikał. Wielokrotnie podejmowaliśmy takie akcje mimo że mogłeś o tym nie wiedzieć. Również widzieliśmy tylko oczy tych stworów, jednak za każdym razem, kiedy do się do nich zbliżaliśmy, jakby rozpływały się w powietrzu i poza nieprzyjemnym zapachem zepsutej krwi nie było po nich żadnego śladu. Najgorsze jest to, że w dalszym ciągu nie wiemy z kim lub z czym mamy do czynienia.
- Tak. - Skwitował krótko Zack. Jego samego najwyraźniej ta sytuacja również przerastała. - A jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć, twój dom był także pod naszym szczególnym nadzorem. Strażnicy z Lorre mieli informację o stanie bariery i o ewentualnym ryzyku jej przerwania. Kiedy się takie pojawiło, przybyli. Natomiast my, żołnierze z Lachrymis, mieliśmy was mieć na oku przez ostatni miesiąc, dopóki się stamtąd nie wyprowadzicie. Trochę się ten czas ukrócił, ale przynajmniej szybciej się tu znaleźliście, a swoje niedoimformowanie możesz zawdzięczać tylko i wyłącznie swojemu ulubionemu opiekunowi, który trzymał to wszystko w tajemnicy. Więc nie zapomnij mu jak najszybciej i jak najserdeczniej podziękować, dzieciaku.
Soren spojrzał na Ernesta, ale nie z wyrzutem czy żalem, ale z politowaniem, współczuciem nawet, jakby chciał zapytać: "czemu wcześniej mi o tym nie powiedziałeś? Zrozumiałbym". Ernest jednak wzrok miał wbity w podłogę, jakby wyrzuty sumienia zakręciły mu myśli. Do rana nie powiedział już nic więcej.
Wszyscy, zmęczeni całonocną eskapadą i natłokiem wrażeń, postanowili odłożyć wszelkie dysputy na inny dzień i udali się spać. Soren w nowym miejscu nie czuł się źle, nie był wyobcowany ani przytłoczony, nie miał powodu do większego niepokoju, choć może z braku snu przestał po prostu rozsądnie myśleć. Tej nocy nie miał jednak wygórowanych wymagań - zasnąłby by wszędzie, gdzie był wolny kawałek podłogi i sufit nad głową. Otrzymał jednak znacznie więcej niż oczekiwał - przydzielono mu schludną, małą kwaterę z niewielkim, pojedynczym łóżkiem, na którym za pościel robiły miękkie zwierzęce futra. Zasnął niemal natychmiast, nie zważając na jasne promienie słońca, powoli przedzierające się przez chmury.
Wstał, obudzony przez to samo słońce, z którym wcześniej zasypiał. Tym razem było ono znacznie wyżej na nieboskłonie i świeciło zdecydowanie jaśniej. Południe, pomyślał. W blasku dnia, nie mając już zesztywniałego z zimna ciała, ani obolałych od jazdy konnej nóg, świat wydawał się dużo piękniejszy niż jeszcze kilka godzin temu. Z okna miał ładny widok na miasto, na ulice, dachy budynków, na sylwetki plączących się po chodnikach ludzi. Najwyraźniej miał pokój na samej górze, choć nie pamiętał, aby gdziekolwiek wchodził po schodach. Panorama jednak robiła naprawdę duże wrażenie - Lachrymis było nie tylko wielkie, ale też piękne. Budynki w kolorze złota i bursztynu, strzeliste wieże nie znanych mu jeszcze budowli, kwiaty zwisające z okien - nie mógł doczekać się, aż wszystko to zobaczy z bliska.
Kiedy jednak pierwszy szok minął, uświadomił sobie, że musi znaleźć Ernesta. Znał tu tylko jego i miał wielką nadzieję, że ostatnie wydarzenia nie obudzą w nim jakichś czarnych myśli, które kazałyby mu uciec gdzieś przed swoim podopiecznym. Soren wyrzucił tę myśl z głowy, zaczynając się ubierać w pomięte, zakurzone ubrania. Zobaczył co prawda przygotowane dla niego ubrania leżące na stoliku nocnym, jednak uznał, że niezbyt twarzowy i średnio praktyczny purpurowy płaszcz do kostek nie przypadł mu do gustu. Zastanawiał się skąd pomysł na tak okropny strój, dopóki nie zszedł na dół i nie ujrzał wszystkich tych ludzi z potarganymi włosami, którzy wczoraj "przywitali ich" w kwaterze, ubranych w dokładnie takie same płaszcze.
- Soren! - wykrzyknął uradowany Ernest, gestem ręki przywołując go stołu, przy którym śniadali. - Dosiądź się do nas.
- Dzięki. - Odparł nieco zmieszany.
Ludzie wokół niego byli jeszcze bardziej dziwni po przyjrzeniu się im z bliska. Jeden z nich, ten, który siedział najbliżej niego, wzbudzał mieszane uczucia już samych swoim wyglądem. Miał siwe, napuszone włosy, nierówno ostrzyżoną, krótką brodę, wory pod oczami i, najbardziej chyba odstraszające, okulary, których szkła miały w środku spirale, przez co praktycznie nie widać było oczu mężczyzny. Wpatrywał się to w Sorena, to w Ernesta, pochłaniając przy tym chleb z masłem i niemiłosiernie się przy tym brudząc, o czym świadczyły liczne okruszki na brodzie i tłuste, maślane plamy na policzkach.
- Jednak zrezygnowałeś z płaszcza. - Powiedział Ernest rzeczowym tonem.
- Nie mój kolor. - Odparł, starając się nie wyjść na nieuprzejmego niewdzięcznika wobec tych, którzy zaoferowali mu odzienie. Za długie i paskudne, ale odzienie.
- Ten kolor przypomina mi mamusię. - Stwierdził mężczyzna w spiralnych okularach, szczerząc zęby.
- Tak? - spytał Soren, mimo że nie miał ochoty wdawać się z nim w dyskusję. - A to czemu?
- Udusiła się. - Skwitował, ciągle się uśmiechając.
- Aha...
- Chorowała na kaszlawicę i pewnego razu tak kaszlała, tak kaszlała, aż się udusiła. A jej twarz robiła się coraz bardziej purpurowa. Jak nasze płaszcze. - W tym samym momencie spochmurniał. - Brakuje mi jej.
- Miałem nadzieję, że odpuścisz mu tę historię, Eliasie. - Powiedział Ernest. - Chyba wystarczy mu nieprzyjemnych wrażeń na jakiś czas.
- Historię? Jaką historię? - zdziwił się szczerze Elias.
- Eh... - mruknął Ernest. - Sam widzisz Soren, jak się sprawy mają. Gdybym od nich nie wyjechał, byłbym pewnie zwariował. Całe szczęście, że uciekłem, bo już było blisko.
- Erneście, nie przekręcaj faktów - podjął po chwili Elias. - Nie wyjechałeś przypadkiem dlatego, że twoja-
- Dość. - Urwał stanowczo Haller. Irytacja na jego twarzy kazała przypuszczać, że o mały włos nie doszło do wyjawienia czegoś, czego mężczyzna bardzo wyjawiać nie chciał. - Zajmij się czymś, Eliasie. Widzę, że jestem bardzo znudzony. Soren, kiedy skończysz jeść, wyjdź na zewnątrz.
Stary wynalazca wyszedł tymczasem pooddychać świeżym powietrzem. Duszność jaka panowała w środku budynku potęgowała tylko zdenerwowanie. Niedługo później pojawił się Soren. W tych wymiętych, brudnych ubraniach i rozczochranych włosach wyglądał naprawdę żałośnie. Stali tak chwilę milcząc i wsłuchując się w odgłosy budzącego się miasta.
- To jest TIK. - Zaczął w końcu Ernest. - Towarzystwo Inżynierów i Konstruktorów. Mają tutaj swoją siedzibę.
Budowla , którą Soren w końcu mógł ujrzeć w pełnej krasie, była w rzeczy samej widowiskowa. Wznosiła się dumnie pomiędzy dachami innych budynków, a na jednej z jej wież znajdował się ogromny, przeszklony zegar z misternie zawijanymi cyframi.
- Należałem do nich. - Podjął znowu Ernest, wracając do tematu. - Może nawet nadal należę, nie wiem. Nigdy oficjalnie się z niego nie wypisywałem. Z jakiegoś powodu przyciąga kompletnie nienormalnych ludzi, takich wyrzutków, takich dziwaków, którzy szukają tylko sposobu, jak ułatwić sobie życie, jak poprawić naturę, jak sprawić, aby człowiek musiał robić jak najmniej. Czasem nawet udaje im się coś dobrego stworzyć. Ale zwykle przypadkiem. I nie za często im się to zdarza. - Uśmiechnął się pod nosem, jakby na wspomnienie o czymś przyjemnym. - Równolegle do nich istnieje Towarzystwo Alchemików Królewskich. Nazwa nieco naciągana, wiem, ale wtedy idealnie dopasowują się oba skróty, tworząc TIK TAK, czyli, według bardzo wielu osób, zrzeszenie dziwaków, wariatów i innych nierobów.
- Nie przeszkadza ci to, jak ludzie o tym mówią?
- Nie. W końcu oba towarzystwa nadal funkcjonują, co więcej, chyba mają się dobrze. A to znaczy, że w dalszym ciągu są potrzebne. Cieszy mnie to, bo będąc kiedyś jego integralną częścią, nie chciałbym zobaczyć jego upadku.
- Można by im zademonstrować nasz teleskop. Ale... cholera. - Syknął Soren. - On został w Lorre. Wszystko tam zostało, moje ubrania, książki, wszystkie rzeczy... Jest szansa, że je odzyskamy? Ktoś je nam przywiezie?
- Myślę, że tak, ale raczej nieprędko. Jeśli strażnicy nawet pojadą do Lorre, przede wszystkim będzie ich interesowało znalezienie śladów tych stworzeń, które na nas napadły. Więc sobie trochę poczekamy.
- Jak to poczekamy? - obruszył się Soren. - Przecież poza tym, co mam na sobie, nie mam tu więcej nic. I co? Będę musiał wybierać, czy chodzić w jednym i tym samym brudnym ubraniu czy może w purpurowym płaszczu do podłogi? A, i najważniejsze. Co my tu właściwie robimy? Rozumiem, że jestem czymś celem, tak? I że nic mi nigdy nie powiedziałeś, mimo że się domyślałeś, prawda? Wiele masz jeszcze przede mną do ukrycia? Może sam mam się zacząć domyślać? - z każdą chwilą stawał się coraz bardziej zdenerwowany. Im bardziej uświadamiał sobie sytuację, w jakiej się znalazł, tym większa fala irytacji oblewała jego ciało i umysł.
- Chciałem, żebyś miał zwyczajne, szczęśliwe życie. - Odpowiedział z największą, najszczerszą prostotą Ernest. - Miałem ci pozwolić bez przerwy martwić się o swój los? I tak już nie masz tradycyjnego domu ani rodziny. Pragnąłem dać ci to poczucie normalności. Nie chcę, żebyś przez to się na mnie gniewał. Musisz mnie zrozumieć.
- Jasne, rozumiem. Oczywiście. - westchnął z rozdrażnieniem. - Ale mogłeś przynajmniej coś... napomknąć. Nie ignorować mnie, kiedy mówiłem ci, co widziałem. Może teraz inaczej bym na to wszystko reagował. A zamiast tego stwierdziłeś, że przeprowadzamy się do Lachrymis, bo chcesz znowu dołączyć do swojego Towarzystwa.
- To nie było kłamstwo. Naprawdę chcę znowu być jego częścią.
- Nawet jeśli tworzą go sami wariaci i dziwaki?
- Sam nie jestem normalny. Lada dzień się przyzwyczaję.
Soren nie zamierzał dawać się zbyć zmianą tematu. Miał jeszcze całą serię pytań, chociaż na zdecydowaną część z nich bał się poznawać odpowiedzi.
- Gdzie będziemy mieszkać? Zostaniemy tutaj? - wskazał podbródkiem siedzibę TIKu.
- Ja tak. - Stwierdził rzeczowo Ernest. - Ty... No ty raczej nie.
- Jak to? - zdziwił się szczerze chłopak. - Nie będziemy mieszkać razem, tak jak wcześniej?
- Obawiam się, że nie byłbym w stanie więcej cię chronić. - Odparł. Jego oczy posmutniały. Myśli odbiegły gdzieś daleko, ku odleglejszym czasom i dziwnie bolesnym wspomnieniom. - Sam miałeś okazję doświadczyć, jak niebezpieczny może być świat.
- On ma rację. - Powiedział jakiś potężny, niski głos, jakby znajomy. Nagle rosły mężczyzna zmaterializował się przy nich, nie wiadomo jak i kiedy. Kroki miał tak ciche, tak niesłyszalne, niczym delikatny szept wiatru ponad koronami drzew. Zack. Znowu on. - Sielanka nie może trwać wiecznie. Jeśli chcesz żyć, musisz się dostosować. Normalne życie, wolność, szczęście - te towary kosztują. Nie wszystkich ludzi na nie stać. Swoją cenę będziesz musiał zapłacić rozstaniem się z Ernestem i z twoim dotychczasowym bytem.
- Czy to konieczne? - spytał Soren. Nie miał pojęcia, co ten człowiek ma z nim wspólnego, ale ciągle pojawiał się przy nim niczym cień. - Przez tyle lat wszystko było w porządku. Tylko ta wczorajsza noc...
- Tylko wczorajsza noc? - zdziwił się Zack. - Zginęło troje ludzi. Wśród nich mogłeś być ty lub Ernest. Nadal uważasz, że nic takiego się nie wydarzyło? Że nadal jesteś bezpieczny ze swoim profesorem? A może twoja umysł próbuje wyprzeć to wspomnienie, ten szok? Wszystkim nam byłoby z tym wygodniej. Ale nie. To się wydarzyło naprawdę, a będzie tylko gorzej, jeśli nadal, jak słup soli, będziesz sterczał w jednym położeniu, użalając się nad losem. Świat wariuje. Coraz częściej wschodzą Krwawe Księżyce, ich aktywność jest duża, jak nigdy dotąd.
Krwawe Księżyce - pomyślał. Rzeczywiście,wiedział o tym zjawisku. Posiadając dość rozległą wiedzę astronomiczną wiedział, że księżyc o czerwonej barwie pojawia się nieraz na niebie, jako coś naturalnego, rzadkiego, ale całkowicie normalnego. Tymczasem w przeciągu ostatniego roku zaczęły występować zadziwiające anomalie. Przynajmniej raz w miesiącu, a czasem i częściej, dochodziło to tego niezwykłego widowiska, jednak wszelkie plotki i pogłoski mówiły o nich, jak o zwiastunie nadchodzącego zła. Nie było bowiem takiej nocy Czerwonego Księżyca, podczas której krew nie zostałaby przelana. Nikt nie wiedział, dlaczego akurat wtedy popełnianych jest najwięcej zabójstw. W większości przypadków nie znajdowano nawet morderców, jak gdyby rozpływali się w powietrzu.
- Więc to znaczy, że nawet w Lachrymis nie będziemy bezpieczni? - spytał zdezorientowany Soren. - Przecież o to chyba chodziło w tej całej przeprowadzce.
- Dołożę wszelkich starań, żebyś nie musiał trząść spodniami w obawie o swoje życie. Jednak będzie to możliwe dopiero wtedy, kiedy zostaniesz objęty odpowiednią ochroną, a nie otoczony przez bandę zdziwaczałych naukowców, którzy sami potrzebują ochrony - przed własnymi wynalazkami.
Ernestowi raczej nie spodobała się ta myśl - sugerowała to jego gniewna mina, ściągnięte brwi i zmarszczone czoło. Najwyraźniej dotknęły go te słowa.
- Ale co w takim razie z nami będzie? - dopytywał się Soren. - Już wiem, że Ernest ma zostać w siedzibie TIKu. Nie podoba mi się to i wydaje mi się, że lepiej by było, abym został tu z nim, ale dobrze. Postaram się to zrozumieć. Nie wiem tylko, gdzie w takim razie ja będę mieszkać.
- W moim domu, naturalnie.
Soren nie miał prawa tego wiedzieć, ale decyzja ta została podjęta na szczególnym posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa, czyli instytucji, zrzeszającej najsilniejsze i najbardziej wpływowe osobistości z Lachrymis, które brały czynny udział nie tylko w obronie miasta, ale i całego kraju. Ostatnimi czasy miała ręce pełne roboty ze względu na zwiększoną demoniczną aktywność na terenie całego Luinarien, a także poza jego granicami, jak również wschodzące coraz częściej Szkarłatne Księżyce, które niosły za sobą krwawe żniwo. Sprawa Sorena została poznana dzięki listom, które Ernest regularnie wysyłał do stolicy, bez wiedzy samego zainteresowanego oczywiście.
Kiedy już zdecydowano, że Sorena należałoby eskortować do Lachrymis, trzeba było ustalić, gdzie będzie mieszkał. I nie była to łatwa do podjęcia decyzja.
- Postanowiłem - powiedział jasnowłosy mężczyzna w średnim wieku. Irving. Przewodniczący Rady. Człowiek znany z tego, że wzbudzał przejmujący niepokój samym swoim wyglądem. Był wielki, dobrze zbudowany, szeroki w barach, miał długą, postrzępioną brodę oraz charakterystyczne bielmo w lewym oku, dzięki któremu skutecznie umiał przykuć uwagę słuchaczy. - Postanowiłem, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli to Zack i Elen wezmą pod opiekę tego chłopca.
W sali nastała głucha cisza. Piękna kobieta o długich, kasztanowych włosach, siedząca obok Zacka, wpatrywała się teraz w Irvinga błyszczącymi, modrymi oczami. Milczała, ale było to milczenie wymowne, znaczące, żądające wyjaśnienia i odpowiedzi, jednocześnie łagodne i surowe, delikatne i niepokorne.
- My? - odezwał się w końcu Zack, przerywając niezręczną, długą chwilę ciszy. - Niby dlaczego my? Ta sytuacja nie jest mi obojętną, ale nie zamierzam brać na siebie aż tak wielkiej odpowiedzialności. Mój dom to nie schronisko dla biednych dzieci. Nie chcę się w to aż tak angażować. Jestem gotów pomóc w każdy możliwy sposób, ale branie pod opiekę obcego dzieciaka, chronienie go, nadzorowanie, wychowanie - naprawdę nie jestem osobą, która powinna się tego podejmować.
- Może pozwolisz, aby również Elen się wypowiedziała.
Kobieta jednak dalej milczała. Była pogrążona w myślach, oczy jej zaszły lekką mgłą, jakby pamięcią sięgała w bardzo odległa przeszłość.
- Myślę, że Elen podziela moje zdanie.
- Zack... - zaczął Irving. - Przemyśl to. Mówię poważnie. Ten dzieciak będzie potrzebował czyjejś pomocy, spróbuj wziąć to pod uwagę. Zarówno dla niego, jak i dla was, ta sytuacja może okazać się ciężka, i jestem w stanie to zrozumieć, ale postaw się na jego miejscu. Będzie potrzebował kogoś zaufanego, kogoś, kto da mu wsparcie. Wy już raz znaleźliście się w takiej sytuacji. Było trudno, ale bardzo dobrze sobie poradziliście.
- To nie znaczy, że po raz kolejny chcę przez to przechodzić. - Mruknął poirytowany Zack.
- Zastanów się. Nikt z nas tu zebranych nie ma za sobą podobnego doświadczenia. Wy tak. A Soren ma szesnaście lat, jest prawie dorosły. Nie trzeba go już wychowywać, czy pilnować na każdym kroku. Należy mu jedynie dać wsparcie, kilka dobrych rad i wskazać odpowiednią drogę. Poza tym... Z tego, co pisał Ernest, wiem, że to naprawdę ułożony, rozsądny dzieciak. Nie sądzę, aby mógł wam sprawiać problemy. Na pewno nie będzie się wam buntował, uciekał z domu, ani awanturował, jak-
- Jak wiadomo kto. - Powiedział ktoś z pozostałych znaczącym tonem. - Daliście sobie radę z nim, to dacie z każdym.
- Dzisiaj traktujesz Adriela jak syna, ale wiem, że nie zawsze tak było. - Mówił dalej Irving. - Jeśli się postarasz, kto wie, może dostrzeżesz w nim to, czego długo nie dostrzegałeś w Adrielu.
- Dość. - Przerwał Zack. - Nie rozmawiajmy już o nim, to nie czas i miejsce na takie dyskusje. Robi się zbyt osobiście, a ja nie potrzebuję się dzielić z Radą moim prywatnym życiem.
- Dobrze. - Odparł Irving spokojnie. - Więc ile mam wam dać czasu na przemyślenie tej decyzji? Dzień, dwa?
- Nie trzeba. - Powiedziała wreszcie Elen, pięknym, melodyjnym głosem. - Zack i ja zaopiekujemy się tym chłopcem.
Soren spojrzał na Ernesta, ale nie z wyrzutem czy żalem, ale z politowaniem, współczuciem nawet, jakby chciał zapytać: "czemu wcześniej mi o tym nie powiedziałeś? Zrozumiałbym". Ernest jednak wzrok miał wbity w podłogę, jakby wyrzuty sumienia zakręciły mu myśli. Do rana nie powiedział już nic więcej.
Wszyscy, zmęczeni całonocną eskapadą i natłokiem wrażeń, postanowili odłożyć wszelkie dysputy na inny dzień i udali się spać. Soren w nowym miejscu nie czuł się źle, nie był wyobcowany ani przytłoczony, nie miał powodu do większego niepokoju, choć może z braku snu przestał po prostu rozsądnie myśleć. Tej nocy nie miał jednak wygórowanych wymagań - zasnąłby by wszędzie, gdzie był wolny kawałek podłogi i sufit nad głową. Otrzymał jednak znacznie więcej niż oczekiwał - przydzielono mu schludną, małą kwaterę z niewielkim, pojedynczym łóżkiem, na którym za pościel robiły miękkie zwierzęce futra. Zasnął niemal natychmiast, nie zważając na jasne promienie słońca, powoli przedzierające się przez chmury.
Wstał, obudzony przez to samo słońce, z którym wcześniej zasypiał. Tym razem było ono znacznie wyżej na nieboskłonie i świeciło zdecydowanie jaśniej. Południe, pomyślał. W blasku dnia, nie mając już zesztywniałego z zimna ciała, ani obolałych od jazdy konnej nóg, świat wydawał się dużo piękniejszy niż jeszcze kilka godzin temu. Z okna miał ładny widok na miasto, na ulice, dachy budynków, na sylwetki plączących się po chodnikach ludzi. Najwyraźniej miał pokój na samej górze, choć nie pamiętał, aby gdziekolwiek wchodził po schodach. Panorama jednak robiła naprawdę duże wrażenie - Lachrymis było nie tylko wielkie, ale też piękne. Budynki w kolorze złota i bursztynu, strzeliste wieże nie znanych mu jeszcze budowli, kwiaty zwisające z okien - nie mógł doczekać się, aż wszystko to zobaczy z bliska.
Kiedy jednak pierwszy szok minął, uświadomił sobie, że musi znaleźć Ernesta. Znał tu tylko jego i miał wielką nadzieję, że ostatnie wydarzenia nie obudzą w nim jakichś czarnych myśli, które kazałyby mu uciec gdzieś przed swoim podopiecznym. Soren wyrzucił tę myśl z głowy, zaczynając się ubierać w pomięte, zakurzone ubrania. Zobaczył co prawda przygotowane dla niego ubrania leżące na stoliku nocnym, jednak uznał, że niezbyt twarzowy i średnio praktyczny purpurowy płaszcz do kostek nie przypadł mu do gustu. Zastanawiał się skąd pomysł na tak okropny strój, dopóki nie zszedł na dół i nie ujrzał wszystkich tych ludzi z potarganymi włosami, którzy wczoraj "przywitali ich" w kwaterze, ubranych w dokładnie takie same płaszcze.
- Soren! - wykrzyknął uradowany Ernest, gestem ręki przywołując go stołu, przy którym śniadali. - Dosiądź się do nas.
- Dzięki. - Odparł nieco zmieszany.
Ludzie wokół niego byli jeszcze bardziej dziwni po przyjrzeniu się im z bliska. Jeden z nich, ten, który siedział najbliżej niego, wzbudzał mieszane uczucia już samych swoim wyglądem. Miał siwe, napuszone włosy, nierówno ostrzyżoną, krótką brodę, wory pod oczami i, najbardziej chyba odstraszające, okulary, których szkła miały w środku spirale, przez co praktycznie nie widać było oczu mężczyzny. Wpatrywał się to w Sorena, to w Ernesta, pochłaniając przy tym chleb z masłem i niemiłosiernie się przy tym brudząc, o czym świadczyły liczne okruszki na brodzie i tłuste, maślane plamy na policzkach.
- Jednak zrezygnowałeś z płaszcza. - Powiedział Ernest rzeczowym tonem.
- Nie mój kolor. - Odparł, starając się nie wyjść na nieuprzejmego niewdzięcznika wobec tych, którzy zaoferowali mu odzienie. Za długie i paskudne, ale odzienie.
- Ten kolor przypomina mi mamusię. - Stwierdził mężczyzna w spiralnych okularach, szczerząc zęby.
- Tak? - spytał Soren, mimo że nie miał ochoty wdawać się z nim w dyskusję. - A to czemu?
- Udusiła się. - Skwitował, ciągle się uśmiechając.
- Aha...
- Chorowała na kaszlawicę i pewnego razu tak kaszlała, tak kaszlała, aż się udusiła. A jej twarz robiła się coraz bardziej purpurowa. Jak nasze płaszcze. - W tym samym momencie spochmurniał. - Brakuje mi jej.
- Miałem nadzieję, że odpuścisz mu tę historię, Eliasie. - Powiedział Ernest. - Chyba wystarczy mu nieprzyjemnych wrażeń na jakiś czas.
- Historię? Jaką historię? - zdziwił się szczerze Elias.
- Eh... - mruknął Ernest. - Sam widzisz Soren, jak się sprawy mają. Gdybym od nich nie wyjechał, byłbym pewnie zwariował. Całe szczęście, że uciekłem, bo już było blisko.
- Erneście, nie przekręcaj faktów - podjął po chwili Elias. - Nie wyjechałeś przypadkiem dlatego, że twoja-
- Dość. - Urwał stanowczo Haller. Irytacja na jego twarzy kazała przypuszczać, że o mały włos nie doszło do wyjawienia czegoś, czego mężczyzna bardzo wyjawiać nie chciał. - Zajmij się czymś, Eliasie. Widzę, że jestem bardzo znudzony. Soren, kiedy skończysz jeść, wyjdź na zewnątrz.
Stary wynalazca wyszedł tymczasem pooddychać świeżym powietrzem. Duszność jaka panowała w środku budynku potęgowała tylko zdenerwowanie. Niedługo później pojawił się Soren. W tych wymiętych, brudnych ubraniach i rozczochranych włosach wyglądał naprawdę żałośnie. Stali tak chwilę milcząc i wsłuchując się w odgłosy budzącego się miasta.
- To jest TIK. - Zaczął w końcu Ernest. - Towarzystwo Inżynierów i Konstruktorów. Mają tutaj swoją siedzibę.
Budowla , którą Soren w końcu mógł ujrzeć w pełnej krasie, była w rzeczy samej widowiskowa. Wznosiła się dumnie pomiędzy dachami innych budynków, a na jednej z jej wież znajdował się ogromny, przeszklony zegar z misternie zawijanymi cyframi.
- Należałem do nich. - Podjął znowu Ernest, wracając do tematu. - Może nawet nadal należę, nie wiem. Nigdy oficjalnie się z niego nie wypisywałem. Z jakiegoś powodu przyciąga kompletnie nienormalnych ludzi, takich wyrzutków, takich dziwaków, którzy szukają tylko sposobu, jak ułatwić sobie życie, jak poprawić naturę, jak sprawić, aby człowiek musiał robić jak najmniej. Czasem nawet udaje im się coś dobrego stworzyć. Ale zwykle przypadkiem. I nie za często im się to zdarza. - Uśmiechnął się pod nosem, jakby na wspomnienie o czymś przyjemnym. - Równolegle do nich istnieje Towarzystwo Alchemików Królewskich. Nazwa nieco naciągana, wiem, ale wtedy idealnie dopasowują się oba skróty, tworząc TIK TAK, czyli, według bardzo wielu osób, zrzeszenie dziwaków, wariatów i innych nierobów.
- Nie przeszkadza ci to, jak ludzie o tym mówią?
- Nie. W końcu oba towarzystwa nadal funkcjonują, co więcej, chyba mają się dobrze. A to znaczy, że w dalszym ciągu są potrzebne. Cieszy mnie to, bo będąc kiedyś jego integralną częścią, nie chciałbym zobaczyć jego upadku.
- Można by im zademonstrować nasz teleskop. Ale... cholera. - Syknął Soren. - On został w Lorre. Wszystko tam zostało, moje ubrania, książki, wszystkie rzeczy... Jest szansa, że je odzyskamy? Ktoś je nam przywiezie?
- Myślę, że tak, ale raczej nieprędko. Jeśli strażnicy nawet pojadą do Lorre, przede wszystkim będzie ich interesowało znalezienie śladów tych stworzeń, które na nas napadły. Więc sobie trochę poczekamy.
- Jak to poczekamy? - obruszył się Soren. - Przecież poza tym, co mam na sobie, nie mam tu więcej nic. I co? Będę musiał wybierać, czy chodzić w jednym i tym samym brudnym ubraniu czy może w purpurowym płaszczu do podłogi? A, i najważniejsze. Co my tu właściwie robimy? Rozumiem, że jestem czymś celem, tak? I że nic mi nigdy nie powiedziałeś, mimo że się domyślałeś, prawda? Wiele masz jeszcze przede mną do ukrycia? Może sam mam się zacząć domyślać? - z każdą chwilą stawał się coraz bardziej zdenerwowany. Im bardziej uświadamiał sobie sytuację, w jakiej się znalazł, tym większa fala irytacji oblewała jego ciało i umysł.
- Chciałem, żebyś miał zwyczajne, szczęśliwe życie. - Odpowiedział z największą, najszczerszą prostotą Ernest. - Miałem ci pozwolić bez przerwy martwić się o swój los? I tak już nie masz tradycyjnego domu ani rodziny. Pragnąłem dać ci to poczucie normalności. Nie chcę, żebyś przez to się na mnie gniewał. Musisz mnie zrozumieć.
- Jasne, rozumiem. Oczywiście. - westchnął z rozdrażnieniem. - Ale mogłeś przynajmniej coś... napomknąć. Nie ignorować mnie, kiedy mówiłem ci, co widziałem. Może teraz inaczej bym na to wszystko reagował. A zamiast tego stwierdziłeś, że przeprowadzamy się do Lachrymis, bo chcesz znowu dołączyć do swojego Towarzystwa.
- To nie było kłamstwo. Naprawdę chcę znowu być jego częścią.
- Nawet jeśli tworzą go sami wariaci i dziwaki?
- Sam nie jestem normalny. Lada dzień się przyzwyczaję.
Soren nie zamierzał dawać się zbyć zmianą tematu. Miał jeszcze całą serię pytań, chociaż na zdecydowaną część z nich bał się poznawać odpowiedzi.
- Gdzie będziemy mieszkać? Zostaniemy tutaj? - wskazał podbródkiem siedzibę TIKu.
- Ja tak. - Stwierdził rzeczowo Ernest. - Ty... No ty raczej nie.
- Jak to? - zdziwił się szczerze chłopak. - Nie będziemy mieszkać razem, tak jak wcześniej?
- Obawiam się, że nie byłbym w stanie więcej cię chronić. - Odparł. Jego oczy posmutniały. Myśli odbiegły gdzieś daleko, ku odleglejszym czasom i dziwnie bolesnym wspomnieniom. - Sam miałeś okazję doświadczyć, jak niebezpieczny może być świat.
- On ma rację. - Powiedział jakiś potężny, niski głos, jakby znajomy. Nagle rosły mężczyzna zmaterializował się przy nich, nie wiadomo jak i kiedy. Kroki miał tak ciche, tak niesłyszalne, niczym delikatny szept wiatru ponad koronami drzew. Zack. Znowu on. - Sielanka nie może trwać wiecznie. Jeśli chcesz żyć, musisz się dostosować. Normalne życie, wolność, szczęście - te towary kosztują. Nie wszystkich ludzi na nie stać. Swoją cenę będziesz musiał zapłacić rozstaniem się z Ernestem i z twoim dotychczasowym bytem.
- Czy to konieczne? - spytał Soren. Nie miał pojęcia, co ten człowiek ma z nim wspólnego, ale ciągle pojawiał się przy nim niczym cień. - Przez tyle lat wszystko było w porządku. Tylko ta wczorajsza noc...
- Tylko wczorajsza noc? - zdziwił się Zack. - Zginęło troje ludzi. Wśród nich mogłeś być ty lub Ernest. Nadal uważasz, że nic takiego się nie wydarzyło? Że nadal jesteś bezpieczny ze swoim profesorem? A może twoja umysł próbuje wyprzeć to wspomnienie, ten szok? Wszystkim nam byłoby z tym wygodniej. Ale nie. To się wydarzyło naprawdę, a będzie tylko gorzej, jeśli nadal, jak słup soli, będziesz sterczał w jednym położeniu, użalając się nad losem. Świat wariuje. Coraz częściej wschodzą Krwawe Księżyce, ich aktywność jest duża, jak nigdy dotąd.
Krwawe Księżyce - pomyślał. Rzeczywiście,wiedział o tym zjawisku. Posiadając dość rozległą wiedzę astronomiczną wiedział, że księżyc o czerwonej barwie pojawia się nieraz na niebie, jako coś naturalnego, rzadkiego, ale całkowicie normalnego. Tymczasem w przeciągu ostatniego roku zaczęły występować zadziwiające anomalie. Przynajmniej raz w miesiącu, a czasem i częściej, dochodziło to tego niezwykłego widowiska, jednak wszelkie plotki i pogłoski mówiły o nich, jak o zwiastunie nadchodzącego zła. Nie było bowiem takiej nocy Czerwonego Księżyca, podczas której krew nie zostałaby przelana. Nikt nie wiedział, dlaczego akurat wtedy popełnianych jest najwięcej zabójstw. W większości przypadków nie znajdowano nawet morderców, jak gdyby rozpływali się w powietrzu.
- Więc to znaczy, że nawet w Lachrymis nie będziemy bezpieczni? - spytał zdezorientowany Soren. - Przecież o to chyba chodziło w tej całej przeprowadzce.
- Dołożę wszelkich starań, żebyś nie musiał trząść spodniami w obawie o swoje życie. Jednak będzie to możliwe dopiero wtedy, kiedy zostaniesz objęty odpowiednią ochroną, a nie otoczony przez bandę zdziwaczałych naukowców, którzy sami potrzebują ochrony - przed własnymi wynalazkami.
Ernestowi raczej nie spodobała się ta myśl - sugerowała to jego gniewna mina, ściągnięte brwi i zmarszczone czoło. Najwyraźniej dotknęły go te słowa.
- Ale co w takim razie z nami będzie? - dopytywał się Soren. - Już wiem, że Ernest ma zostać w siedzibie TIKu. Nie podoba mi się to i wydaje mi się, że lepiej by było, abym został tu z nim, ale dobrze. Postaram się to zrozumieć. Nie wiem tylko, gdzie w takim razie ja będę mieszkać.
- W moim domu, naturalnie.
Soren nie miał prawa tego wiedzieć, ale decyzja ta została podjęta na szczególnym posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa, czyli instytucji, zrzeszającej najsilniejsze i najbardziej wpływowe osobistości z Lachrymis, które brały czynny udział nie tylko w obronie miasta, ale i całego kraju. Ostatnimi czasy miała ręce pełne roboty ze względu na zwiększoną demoniczną aktywność na terenie całego Luinarien, a także poza jego granicami, jak również wschodzące coraz częściej Szkarłatne Księżyce, które niosły za sobą krwawe żniwo. Sprawa Sorena została poznana dzięki listom, które Ernest regularnie wysyłał do stolicy, bez wiedzy samego zainteresowanego oczywiście.
Kiedy już zdecydowano, że Sorena należałoby eskortować do Lachrymis, trzeba było ustalić, gdzie będzie mieszkał. I nie była to łatwa do podjęcia decyzja.
- Postanowiłem - powiedział jasnowłosy mężczyzna w średnim wieku. Irving. Przewodniczący Rady. Człowiek znany z tego, że wzbudzał przejmujący niepokój samym swoim wyglądem. Był wielki, dobrze zbudowany, szeroki w barach, miał długą, postrzępioną brodę oraz charakterystyczne bielmo w lewym oku, dzięki któremu skutecznie umiał przykuć uwagę słuchaczy. - Postanowiłem, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli to Zack i Elen wezmą pod opiekę tego chłopca.
W sali nastała głucha cisza. Piękna kobieta o długich, kasztanowych włosach, siedząca obok Zacka, wpatrywała się teraz w Irvinga błyszczącymi, modrymi oczami. Milczała, ale było to milczenie wymowne, znaczące, żądające wyjaśnienia i odpowiedzi, jednocześnie łagodne i surowe, delikatne i niepokorne.
- My? - odezwał się w końcu Zack, przerywając niezręczną, długą chwilę ciszy. - Niby dlaczego my? Ta sytuacja nie jest mi obojętną, ale nie zamierzam brać na siebie aż tak wielkiej odpowiedzialności. Mój dom to nie schronisko dla biednych dzieci. Nie chcę się w to aż tak angażować. Jestem gotów pomóc w każdy możliwy sposób, ale branie pod opiekę obcego dzieciaka, chronienie go, nadzorowanie, wychowanie - naprawdę nie jestem osobą, która powinna się tego podejmować.
- Może pozwolisz, aby również Elen się wypowiedziała.
Kobieta jednak dalej milczała. Była pogrążona w myślach, oczy jej zaszły lekką mgłą, jakby pamięcią sięgała w bardzo odległa przeszłość.
- Myślę, że Elen podziela moje zdanie.
- Zack... - zaczął Irving. - Przemyśl to. Mówię poważnie. Ten dzieciak będzie potrzebował czyjejś pomocy, spróbuj wziąć to pod uwagę. Zarówno dla niego, jak i dla was, ta sytuacja może okazać się ciężka, i jestem w stanie to zrozumieć, ale postaw się na jego miejscu. Będzie potrzebował kogoś zaufanego, kogoś, kto da mu wsparcie. Wy już raz znaleźliście się w takiej sytuacji. Było trudno, ale bardzo dobrze sobie poradziliście.
- To nie znaczy, że po raz kolejny chcę przez to przechodzić. - Mruknął poirytowany Zack.
- Zastanów się. Nikt z nas tu zebranych nie ma za sobą podobnego doświadczenia. Wy tak. A Soren ma szesnaście lat, jest prawie dorosły. Nie trzeba go już wychowywać, czy pilnować na każdym kroku. Należy mu jedynie dać wsparcie, kilka dobrych rad i wskazać odpowiednią drogę. Poza tym... Z tego, co pisał Ernest, wiem, że to naprawdę ułożony, rozsądny dzieciak. Nie sądzę, aby mógł wam sprawiać problemy. Na pewno nie będzie się wam buntował, uciekał z domu, ani awanturował, jak-
- Jak wiadomo kto. - Powiedział ktoś z pozostałych znaczącym tonem. - Daliście sobie radę z nim, to dacie z każdym.
- Dzisiaj traktujesz Adriela jak syna, ale wiem, że nie zawsze tak było. - Mówił dalej Irving. - Jeśli się postarasz, kto wie, może dostrzeżesz w nim to, czego długo nie dostrzegałeś w Adrielu.
- Dość. - Przerwał Zack. - Nie rozmawiajmy już o nim, to nie czas i miejsce na takie dyskusje. Robi się zbyt osobiście, a ja nie potrzebuję się dzielić z Radą moim prywatnym życiem.
- Dobrze. - Odparł Irving spokojnie. - Więc ile mam wam dać czasu na przemyślenie tej decyzji? Dzień, dwa?
- Nie trzeba. - Powiedziała wreszcie Elen, pięknym, melodyjnym głosem. - Zack i ja zaopiekujemy się tym chłopcem.