środa, 19 czerwca 2019

Prolog "Najspokojniejsza noc w roku"



Prolog

"Najspokojniejsza noc w roku"



Ciemność… Boisz się?  Ja nie. To ona boi się mnie…




            Nawałnica, która przetaczała się przez miasto, wydawała się nie mieć końca. Żywioł zostawi po sobie dotkliwe straty – pomyślała. Natura potrafi być podła. I mściwa. Jest prawie ludzką istotą, charakterną, zbuntowaną, a przy tym pamiętliwą, karzącą, mszcząca się na niewinnych za doznane przez siebie krzywdy. Natura nie tylko posiada uczucia, ale też żyje, i to żyje pełnią życia, całą obfitością doznań, całym wachlarzem nastrojów, całym pokładem emocji, niczym piękna, wściekła i zdradliwa kobieta. Nie było nad nią potęgi i kontroli, kto raz wpadł w jej gniewne ręce, ten rzadko miał okazję cało się z nich uwolnić. Kogo zaś sobie szczególnie ukochała, tego śmierć nie była już w stanie ominąć.
            Ale nie żałowała. Nie żałowała ani jednego momentu. Nie tylko siebie, ale i wszystko wokół, nawet to, co nigdy do niej nie należało, była gotowa poświecić dla jedynego dziecka, dla ukochanego syna, jej serca, jej życia. Nie mogła pozwolić mu zginąć. Nie przeżyłaby tego. Prędzej roztrzaskałaby ją od środka rozpacz, rozerwałyby kawałki złamanego serca, zalałby ją żal płynący wraz ze łzami, jeśli miałaby pozwolić na jego śmierć.
            Woda deszczowa spływała ulicami Lorre, deszcz trzaskał o brukowany chodnik, błyskawice co chwilę przeszywały nocne, zachmurzone niebo. Ciemność, momentami tylko rozświetlana błyskami burzy, wydawała się bezkresna. Kobieta stąpała niemal po omacku, co i rusz ślizgając się na mokrej nawierzchni. Buty pełne wody i całkowicie przemoczone ubranie utrudniało podróż strasznie, a płacz dziecka, którego nie była w stanie uspokoić, jeszcze bardziej wzmagał w niej niepokój. Była w obcym miejscu, w obcym kraju, zmęczona, głodna, bez dachu nad głową, z malutkim synkiem schowanym pod płaszczem. Wiedziała, że nie da sobie rady. I choć tyle przetrwała, nie miała tutaj dla siebie szans. Nie miała pojęcia, co mogła zrobić. W głowie rodził się jej już pomysł, tak okropny w swojej istocie, że znienawidziła się za samo jego wymyślenie, jednak  jeżeli był do jedyny sposób na uratowanie syna, musiała to zrobić. Chociaż tak bardzo nie chciała...
            Jedyne światło w okolicy dochodziło z okien dużego i, jak się wydawało, ładnego budynku. Zza zasłoniętych szyb dobywały się iskry blasku, co było wystarczającym dowodem na to, że ktoś aktualnie tam przebywał. Musiała się zdobyć na najtrudniejszą decyzję jej życia. Wyciągnęła dziecko zza płaszcza, owinęła je chustą zdjętą z bioder i takie oto zawiniątko położyła na schodach pod drzwiami budynku, Stukała pięściami w drzwi z całej siły, dziecko zaś wtórowało jej rozdzierającym jej matczyne serce płaczem. Ujrzała pewne poruszanie zza okna, już wiedziała, że nie zostanie samo. Że ktoś zaraz po nie wyjdzie.
            Oddaliła się z największym trudem, szybko znikając w ciemności. Nie mogła przestać patrzeć się za siebie. Nienawidziła się za to i za to, że nawet nie nadała mu imienia. Wiedziała jednak, że nawet jeżeli będą ją gonić, a jeśli już dogonią i zabiją, to jej syn będzie bezpieczny. Miała przeczucie, instynkt, że zostawiła je u dobrych ludzi.
            Ujrzała z oddali, jak ktoś wychodzi z budynku, jak dostrzega jej syna i bierze go na ręce, przestępuje przez próg, wchodzi do środka. To chyba mężczyzna – pomyślała. Popatrzyła jeszcze przez chwilę i odbiegła w dal, i jedynie blask błyskawicy rozświetlił na ułamek sekundy jej uciekający cień.


 ***


            Mijało południe. Ogród, do tej pory zalany słońcem, zaczął tonąć w cieniu. Wiał chłodny wietrzyk, który miał zdolność rozbudzania rozgrzanych umysłów. Była to idealna pora na zakończenie budowy długo wyczekiwanego wynalazku.
            Dębowy stół, stojący pod rozłożystym kasztanem, zapełniony był wszelkiego rodzaju dziwnymi przedmiotami, urządzeniami i papierami. Niewtajemniczony w całym tym rozgardiaszu człowiek mógłby pomyśleć, że jest to zbieranina najróżniejszych śmieci, których pożyteczność była taka sama, jak jego wyobraźnia – niewielka. Tymczasem wśród zamętu panującego na stole, znalazły się takie skarby, jak helioskop, astrolabium, zabytkowy sekstant, tellurium, czyli przyrząd, który był modelem ruchów Ziemi i Księżyca względem Słońca, a także niezliczony wybór śrubek, soczewek, lup, a nawet kilka własnoręcznie wykonanych map nieba. Ernest Haller, odkrywca, sympatyk nauki, a przede wszystkim wynalazca, zawsze powtarzał, że porządek może mieć każdy, a tylko geniusz panuje nad chaosem. Kwestią sporną było, czy rzeczywiście nad nim panował, jednak cały ten bałagan nie miał żadnego znaczenia, podczas gdy tak niezwykłe dzieło powstawało na jego oczach. Ostatnie poprawki były nanoszone właśnie przez jego ucznia, a zarazem podopiecznego, szesnastoletniego chłopca, imieniem Soren.
            Chłopak klęczał na ziemi i wciąż jeszcze majstrował coś przy urządzeniu. Skupienie na jego twarzy wskazywało, że był tak samo zapalonym pasjonatą, jak jego opiekun, a może nawet większym. Miał krótkie, ciemne włosy, oczy koloru jadeitu i nieznośne okulary, które ciągle zsuwały mu się z nosa.
- Skończone. – Powiedział z dumą. Objął wzrokiem cały wynalazek. Instrument złożony był z zamocowanych na przeciwnych końcach miedzianej rury soczewki skupiającej i rozpraszającej, i wyglądał naprawdę imponująco.
- Teraz wystarczy poczekać do wieczora. – Odpowiedział z podobną pasją Ernest.
- Jak to nazwiesz, profesorze?
- Sam nie wiem. – Zamyślił się mężczyzna. – Może coś z „tele”. „Tele” znaczy „daleko”, po silesiańsku. Bo wzrok będzie sięgał daleko.
- Daleko… wzroczny? Albo… dalekosiężny. Nie, też nie. Daleko… patrzący, widzący…
- „Widzący”. „Skopos”. Teleskopos. Teleskop. To jest ładne.
            Podzielali swoje marzenia o dosięgnięciu tego, co niedosięgalne, zobaczeniu tego, co niewidzialne. Dotarcia do piękna, które do tej pory było niedostępne dla oczu zwykłego człowieka.
Obaj wierzyli też, że czas odbija się w gwiazdach, i jeśli przyjrzeć się wystarczająco mocno, można by ujrzeć przeszłość i przyszłość za jednym spojrzeniem. Ernest i Soren, mimo kilku wspólnych cech, byli jednak dość różni. Ernest, jako doświadczony, choć uważany za nie do końca normalnego, wynalazca, pragnął przede wszystkim budować maszyny i obserwować, jak duże mogą mieć możliwości, jaki postęp dzięki nim osiągnie świat. Priorytetem była rzecz, konstrukcja, dzieło. Soren natomiast myślał dokładnie odwrotnie. On budował nie dla istnienia rzeczy samej w sobie, ale dla piękna, którego chciał być świadkiem, dla odkrycia tajemnic Natury, dla jej niezwykłości, uroku, potęgi. Był z nią w jakiś sposób związany, chociaż nie potrafił tego racjonalnie wytłumaczyć. Przekonany był, że Natura ma ogromny potencjał, jest zarówno pięknem, jak i siłą, ma w sobie niewyczerpalne zasoby energii, które można przekuć w prawdziwą moc, ma w sobie boską cząstkę, pierwiastek życia. Tak, Natura żyła, oddychała, czuła. A on chciał być jej kapłanem, jej sługą, jej uczniem, jej obrońcą i jej mecenasem.
            Kiedy nieraz wsłuchiwał się w jej odgłosy, miał wrażenie, że słyszy prawdziwe rozmowy, śpiewanie, śmiechy. Gdy dotykał drzew, czuł ich emocje, smutek, gdy usychały im gałęzie oraz radość, z każdego, nowego pąku. Czasem zdawało mu się, że zwierzęta go rozumiały, a on też czasem rozumiał je, chociaż nie przemawiali do siebie w jednym języku. Zwracały się do niego o pomoc lub po prostu podchodziły do niego, gdy potrzebowały towarzystwa. Zdarzało się, choć rzadziej, że robiły dokładnie to, czego w danej chwili od nich oczekiwał. I naprawdę nie miał pojęcia, dlaczego tak bardzo je przyciąga.
            Ale miało to swoje złe strony. Miewał momenty prawdziwego niepokoju, gdy doznawał dziwnych wizji, i nie miał pewności, czy są one rzeczywiste czy urojone. Zwłaszcza, kiedy przebywał w samotności, w ciszy, w skupieniu, zauważał w pewnym oddaleniu nieprzypominające mu niczego znanego dotąd istoty, krążące w ciemności, jak koszmary, ale nigdy się do niego nie zbliżające. Najbardziej utkwiły mu w pamięci tak samo piękne, jak straszne, jadowicie żółte oczy, kryjące się w mroku, skąd ich właściciel nigdy się nie wyłonił. Soren nie widywał ich ciągle, lecz ostatnio coraz częściej, od tygodnia niemal codziennie. Nie dało się do nich przyzwyczaić, za każdym razem przerażały tak samo, choć chłopak miał wielką nadzieję, że w końcu znikną. Żadne próby zbliżania się do nich również nie dawały żadnego efektu. Oczy rozpływały się w powietrzu jakby nigdy przedtem ich tam nie było. Ernest zwykle bagatelizował sprawę, twierdząc, iż Soren ma zbyt dużą wyobraźnią i za mało krytycznego myślenia. Coś jednak ledwo zauważalnie wskazywało, że mimo wszystko, brał to na poważnie.
            Odkąd pamiętał, mieszkali razem w niewielkim drewnianym domu na skraju miasta, niedaleko wiekowej, acz okazałej biblioteki. Obaj przychodzili tam często, sięgając po wiedzę, dokumenty i źródła, jednak ten budynek kojarzył się Ernestowi z dniem, w którym wszystko się zmieniło, kiedy znalazł małego Sorena porzuconego na marmurowych schodach. Haller zdecydował się zająć chłopcem, mimo obiekcji właścicielki biblioteki, a prywatnie jego serdecznej przyjaciółki Irmy Vincent, kobiety, która dawniej mogła uchodzić za piękność i kwiat kobiecości, teraz zaś była elegancko siwiejącą pięćdziesięciolatką, w której z piękności pozostały zielone, kocie oczy, a z kobiecości zgrabne, choć nieco zbyt szerokie biodra.
            Soren swoich rodziców nigdy nie poznał, nie uważał też, że kiedykolwiek będzie mu to dane. Nawet gdyby chciał, nie wiedział gdzie zacząć szukać lub czy właściwie jest sens szukania rodziny, która postanowiła się go wyrzec. Zamiast tego, najbliższą mu osobą pozostawał ekscentryczny wynalazca, nazywany przez chłopaka „profesorem”, choć z nauczaniem akademickim nigdy nie miał nic wspólnego. Soren wiedział o jego przeszłości tyle, że dawniej mieszkał w Lachrymis, największym mieście i stolicy Luinarien, i należał tam do Towarzystwa Inżynierów i Konstruktorów. Miał też świadomość, że Ernest od czasu do czasu kontaktuje się z tamtejszymi znajomymi, jednak jego całe pozostałe życie istniało dla Sorena w sferze domysłów. Obaj nie sięgali do przeszłości, obaj skupiali się tylko na tym, co realne i dzisiejsze, reszcie nie poświęcali zbyt dużej uwagi. Dla chłopaka nie było to jednak zbyt komfortowe położenie, gdyż  był przez to pewien, że nigdy do końca nie pozna osoby, z którą spędził całe życie, nie odkryje jej sekretów, ani nie będzie się przed nią gotowy w całości otworzyć, nawet mimo tak wielkiej przyjaźni, jaką ją darzył. Nigdy też nie odkryje jednej a najbardziej nurtujących go tajemnic – historii małego, bardzo realistycznego rysunku, którego Ernest zawsze nosił przy sobie. Przedstawiał on młodą, niezwykle urodziwą dziewczynę o surowym, sokolim spojrzeniu utkwionym w jakąś bliżej nieokreśloną dal. Soren domyślał się, że jest to jego dawna miłość, w pewnym momencie całkowicie utracona, a może nawet nigdy nie spełniona, nieosiągalna, daleka, a przede wszystkim nieszczęśliwa. Kiedy tylko pytał o widniejącym na obrazku dziewczynę, Ernest zmieniał temat, jakby nie miał ochoty o niej rozmawiać.
            Soren studiował właśnie, jakie dokładnie położenie gwiazd będzie można zobaczyć tej nocy, ze szczególną zaś dokładnością szukał położenia Psiej Gwiazdy, którą od zawsze chciał zobaczyć z bliższej odległości. Na tę noc czekał od miesięcy, odkąd zaczęli budować urządzenie, a nawet jeszcze wcześniej, od wczesnego dzieciństwa. Niepokoić go zaczynały tylko wzbierające na niebie granatowe, zapowiadające burzę chmury, które niebezpiecznie zbliżały się nad ich dom i naprawdę bardzo nie chciał, aby pogoda uniemożliwiła mu obserwację.
- Soren, zaczyna padać – stwierdził równie zawiedziony Ernest, wpadając z hukiem do domu. – Musimy schować sprzęt.
- Nie… nie, nie, nie… Nie wierzę – mruczał chłopak – akurat w takim momencie musiało zacząć…?
            Wzruszył zrezygnowanymi ramionami i zaczął zbliżać się do drzwi, kiedy w jednej chwili za oknem błysnęło światło, a potężny huk dobiegł do ich uszu, niedługo potem następny, i kolejny, jak gdyby pioruny urządziły sobie na ich ogrodzie prawdziwą kanonadę.
- Chodźmy, zanim uszkodzi instrumenty. – Rzekł zaniepokojony Ernest, przestępując przez próg.
            Ciemność, jaką zobaczyli na zewnątrz, była niewyobrażalnie intensywna. Ciężkie, burzowe chmury zapełniły całe niebieskie sklepienie, w przeciągu kilku chwil zapanowała noc tak czarna, jakby słońce zgasło na zawsze, a księżyc i wszystkie inne gwiazdy straciły swój blask. Jedyne światło pochodziło z rozjarzonych błyskawic, co kilka sekund przecinających niebo. W powietrzu panowała duchota i ciężka atmosfera dziwnego niepokoju.
            Wizję Sorena zaburzał nie tylko mrok, ale i deszcz, który lunął na nich niespodziewanie, zakłócając działanie zmysłów. Czuł się jak w jednym ze swoich koszmarów, w których, w dokładnie takiej samej scenerii, z gęstej, nieprzeniknionej ciemności, w pewnym momencie wyłaniają się oczy. Złote, wręcz jadowicie żółte, świecące jak pochodnie oczy, rzucające szalone, mordercze spojrzenie znad gęstych, czarnych rzęs.  Te same oczy, które teraz, na jawie, świdrowały go dziwnym, bolesnym wzrokiem, tak hipnotyzującym, że można było w nich utonąć, zapomnieć o własnym istnieniu, zniknąć na zawsze, a jednocześnie tak palącym, tak rozdzierającym, tak dotkliwie nieludzkim, jakby należały nie do człowieka, lecz bestii. Widział w nich dzikość, przerażające szaleństwo, ognistą żądzę, i widział to tak wyraźnie, jak jeszcze nigdy, ani w śnie, ani w rzeczywistości. Coś się zmieniło. Coś pękło, coś trzasnęło, coś się rozpadło. Świat zawirował, a potem stawał się coraz bardziej przejrzysty i czysty, mrok zaczął się rozstępować, a z ciemności wyłoniły się już nie tylko żółte oczy, ale również ciemnoczerwone, niemal czarne usta, blado-sina skóra i długie, smukłe nogi. W stronę Sorena dostojnym krokiem szła kobieta, który, prócz żarzącego się złotem spojrzenia, miała również piękną, pociągłą twarz o ostrych konturach,  niedbale, choć elegancko spięte, czarne, połyskujące purpurą włosy oraz niezwykle pociągające, kobiece ciało. Nie przestając iść w jego stronę, przywoływała go kusząco ręką, której palce zaopatrzone były w długie, ostre szpony. Ta dziwna, demoniczna kobieta była odzwierciedleniem wszystkich jego koszmarów i lęków. Gdy patrzył w jej głębokie, złote oczy czuł jak przenikliwy chłód przeszywa jego ciało, jak wszystkie strachy wylewają się przed nim, jak, wydawać by się mogło, zanika dobro i piękno świata. Widział ją tak, jakby sam Anioł Śmierci zstąpił na Ziemię.
            Ernest i Soren cofali się powoli, bojąc się każdego gwałtownego ruchu, który mógłby rozjuszyć kobietę lub dziwne, groźnie wyglądające istoty podobne do ogarów. Stworzenia miały krótką, czarną sierść, wielkie łapy zakończone ostrymi pazurami, długi, oślizgły pysk, szpiczaste uczy, czerwone jak krew oczy i potężne zęby. Sprawiały wrażenie tak silnych, że mogłyby przegryźć człowieka na pół. Tymczasem kobieta szła w ich kierunku coraz szybciej, a jej twarz wykrzywiała się w coraz bardziej makabryczny sposób; wytrzeszczone oczy świeciły w ciemności, blady język wysunął się z ust, a wargi i podbródek pokryła gęsta, ciemnoczerwona krew, która wolnym strumieniem spływała jej na szyję. W końcu zaczęła biec, a biegła tak szybko, że własny jej cień zdawał się nie móc za nią nadążyć.
            Nie mieli czasu na ucieczkę. Nie mieli możliwości uświadomić sobie, że zaraz zginą. Wszystko działo się w takim tempie, że czasu wystarczyło tylko na zamknięcie oczy. Lecz oto mijały sekundy, długie, długie sekundy, a oni nie zginęli. Nie poczuli żadnego bólu, ani nawet dotyku. A przecież już dawno powinni być martwi. Dopiero po chwili zrozumieli, że ktoś ich od niechybnego losu uratował. Jakaś zakapturzona postać stanęła przed nimi, pojawiając się równie szybko, co demoniczna kobieta, odparowała jej atak, zasłaniając się stalowymi sztyletami i dając im czas na ucieczkę. Za chwilę pojawiła się grupa uzbrojonych konnych, którzy rzucili się na pomoc zakapturzonemu człowiekowi. Naraz naskoczyły na nich towarzyszące kobiecie monstra. Rzucały się jak opętane, a ich siła nie dorównywała sile żadnego zwierzęcia, żadnego wilka, niedźwiedzia ani lwa – jedno z nich zrzuciło jeźdźca z konia, inne jednym tylko ugryzieniem urwało drugiemu rękę aż do łokcia, kolejne zaatakowało wierzchowca, który, rżąc straszliwie, padł zaraz trupem na ziemię.
            Mężczyzna, który ich uratował, pojawił się przy nich, podczas gdy kobieta zajęta była przez czterech innych żołnierzy, którzy, bezskutecznie, próbowali ją unieszkodliwić. W jednego z nich wbiła swoje długie, ostre szpony, rozszarpując mu bez przeszkód gardło, innego zaś odepchnęła mocnym kopnięciem w brzuch tak mocno, że na okrywającej jego ciało zbroi znalazł się głęboki ślad jej buta.
- Jedźcie do Lachrymis. – Powiedział zakapturzony mężczyzna, wskazując im konia, na którym mieli wyruszyć w drogę. – Hegel was poprowadzi. Nie ma czasu na wyjaśnienia.
            To powiedziawszy, miał już zamiar skoczyć w wir walki, jednak ani po kobiecie, ani po jej chowańcach, nie było już śladu, jakby rozpłynęli się w powietrzu. Jedynym pozostałym śladem jej obecności był unoszący się wokół zapach zepsutej krwi, wymieszanej ze słodką wonią bielunia, który mógł mieć za zadanie tę woń maskować. Nagle zapanowała cisza i niewymowny, błogi spokój, nie zakłócony żadnym niepokojem, żadnym złym uczuciem, żadną grozą. Gdyby nie postrzępione ciała żołnierzy i kałuże krwi zostawione na ziemi, mogłaby ta noc uchodzić za najpiękniejszą i najspokojniejszą noc w roku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz