Prolog
"Najspokojniejsza noc w roku"
Ciemność… Boisz się? Ja nie. To ona boi się mnie…
Nawałnica, która przetaczała się
przez miasto, wydawała się nie mieć końca. Żywioł zostawi po sobie dotkliwe
straty – pomyślała. Natura potrafi być podła. I mściwa. Jest prawie ludzką
istotą, charakterną, zbuntowaną, a przy tym pamiętliwą, karzącą, mszcząca się
na niewinnych za doznane przez siebie krzywdy. Natura nie tylko posiada
uczucia, ale też żyje, i to żyje pełnią życia, całą obfitością doznań, całym
wachlarzem nastrojów, całym pokładem emocji, niczym piękna, wściekła i zdradliwa
kobieta. Nie było nad nią potęgi i kontroli, kto raz wpadł w jej gniewne ręce,
ten rzadko miał okazję cało się z nich uwolnić. Kogo zaś sobie szczególnie
ukochała, tego śmierć nie była już w stanie ominąć.
Ale nie żałowała. Nie żałowała ani
jednego momentu. Nie tylko siebie, ale i wszystko wokół, nawet to, co nigdy do
niej nie należało, była gotowa poświecić dla jedynego dziecka, dla ukochanego
syna, jej serca, jej życia. Nie mogła pozwolić mu zginąć. Nie przeżyłaby tego.
Prędzej roztrzaskałaby ją od środka rozpacz, rozerwałyby kawałki złamanego
serca, zalałby ją żal płynący wraz ze łzami, jeśli miałaby pozwolić na jego
śmierć.
Woda deszczowa spływała ulicami
Lorre, deszcz trzaskał o brukowany chodnik, błyskawice co chwilę przeszywały
nocne, zachmurzone niebo. Ciemność, momentami tylko rozświetlana błyskami
burzy, wydawała się bezkresna. Kobieta stąpała niemal po omacku, co i rusz
ślizgając się na mokrej nawierzchni. Buty pełne wody i całkowicie przemoczone
ubranie utrudniało podróż strasznie, a płacz dziecka, którego nie była w stanie
uspokoić, jeszcze bardziej wzmagał w niej niepokój. Była w obcym miejscu, w
obcym kraju, zmęczona, głodna, bez dachu nad głową, z malutkim synkiem
schowanym pod płaszczem. Wiedziała, że nie da sobie rady. I choć tyle przetrwała,
nie miała tutaj dla siebie szans. Nie miała pojęcia, co mogła zrobić. W głowie
rodził się jej już pomysł, tak okropny w swojej istocie, że znienawidziła się
za samo jego wymyślenie, jednak jeżeli
był do jedyny sposób na uratowanie syna, musiała to zrobić. Chociaż tak bardzo
nie chciała...
Jedyne światło w okolicy dochodziło
z okien dużego i, jak się wydawało, ładnego budynku. Zza zasłoniętych szyb
dobywały się iskry blasku, co było wystarczającym dowodem na to, że ktoś
aktualnie tam przebywał. Musiała się zdobyć na najtrudniejszą decyzję jej
życia. Wyciągnęła dziecko zza płaszcza, owinęła je chustą zdjętą z bioder i
takie oto zawiniątko położyła na schodach pod drzwiami budynku, Stukała
pięściami w drzwi z całej siły, dziecko zaś wtórowało jej rozdzierającym jej
matczyne serce płaczem. Ujrzała pewne poruszanie zza okna, już wiedziała, że
nie zostanie samo. Że ktoś zaraz po nie wyjdzie.
Oddaliła się z największym trudem,
szybko znikając w ciemności. Nie mogła przestać patrzeć się za siebie. Nienawidziła
się za to i za to, że nawet nie nadała mu imienia. Wiedziała jednak, że nawet
jeżeli będą ją gonić, a jeśli już dogonią i zabiją, to jej syn będzie
bezpieczny. Miała przeczucie, instynkt, że zostawiła je u dobrych ludzi.
Ujrzała z oddali, jak ktoś wychodzi
z budynku, jak dostrzega jej syna i bierze go na ręce, przestępuje przez próg,
wchodzi do środka. To chyba mężczyzna – pomyślała. Popatrzyła jeszcze przez
chwilę i odbiegła w dal, i jedynie blask błyskawicy rozświetlił na ułamek
sekundy jej uciekający cień.
Mijało południe. Ogród, do tej pory
zalany słońcem, zaczął tonąć w cieniu. Wiał chłodny wietrzyk, który miał
zdolność rozbudzania rozgrzanych umysłów. Była to idealna pora na zakończenie
budowy długo wyczekiwanego wynalazku.
Dębowy stół, stojący pod rozłożystym
kasztanem, zapełniony był wszelkiego rodzaju dziwnymi przedmiotami,
urządzeniami i papierami. Niewtajemniczony w całym tym rozgardiaszu człowiek
mógłby pomyśleć, że jest to zbieranina najróżniejszych śmieci, których
pożyteczność była taka sama, jak jego wyobraźnia – niewielka. Tymczasem wśród
zamętu panującego na stole, znalazły się takie skarby, jak helioskop,
astrolabium, zabytkowy sekstant, tellurium, czyli przyrząd, który był modelem
ruchów Ziemi i Księżyca względem Słońca, a także niezliczony wybór śrubek,
soczewek, lup, a nawet kilka własnoręcznie wykonanych map nieba. Ernest Haller,
odkrywca, sympatyk nauki, a przede wszystkim wynalazca, zawsze powtarzał, że
porządek może mieć każdy, a tylko geniusz panuje nad chaosem. Kwestią sporną
było, czy rzeczywiście nad nim panował, jednak cały ten bałagan nie miał
żadnego znaczenia, podczas gdy tak niezwykłe dzieło powstawało na jego oczach.
Ostatnie poprawki były nanoszone właśnie przez jego ucznia, a zarazem podopiecznego,
szesnastoletniego chłopca, imieniem Soren.
Chłopak klęczał na ziemi i wciąż
jeszcze majstrował coś przy urządzeniu. Skupienie na jego twarzy wskazywało, że
był tak samo zapalonym pasjonatą, jak jego opiekun, a może nawet większym. Miał
krótkie, ciemne włosy, oczy koloru jadeitu i nieznośne okulary, które ciągle
zsuwały mu się z nosa.
-
Skończone. – Powiedział z dumą. Objął wzrokiem cały wynalazek. Instrument
złożony był z zamocowanych na przeciwnych końcach miedzianej rury soczewki
skupiającej i rozpraszającej, i wyglądał naprawdę imponująco.
-
Teraz wystarczy poczekać do wieczora. – Odpowiedział z podobną pasją Ernest.
- Jak
to nazwiesz, profesorze?
- Sam
nie wiem. – Zamyślił się mężczyzna. – Może coś z „tele”. „Tele” znaczy
„daleko”, po silesiańsku. Bo wzrok będzie sięgał daleko.
-
Daleko… wzroczny? Albo… dalekosiężny. Nie, też nie. Daleko… patrzący, widzący…
-
„Widzący”. „Skopos”. Teleskopos. Teleskop. To jest ładne.
Podzielali swoje marzenia o
dosięgnięciu tego, co niedosięgalne, zobaczeniu tego, co niewidzialne. Dotarcia
do piękna, które do tej pory było niedostępne dla oczu zwykłego człowieka.
Obaj
wierzyli też, że czas odbija się w gwiazdach, i jeśli przyjrzeć się
wystarczająco mocno, można by ujrzeć przeszłość i przyszłość za jednym
spojrzeniem. Ernest i Soren, mimo kilku wspólnych cech, byli jednak dość różni.
Ernest, jako doświadczony, choć uważany za nie do końca normalnego, wynalazca,
pragnął przede wszystkim budować maszyny i obserwować, jak duże mogą mieć
możliwości, jaki postęp dzięki nim osiągnie świat. Priorytetem była rzecz,
konstrukcja, dzieło. Soren natomiast myślał dokładnie odwrotnie. On budował nie
dla istnienia rzeczy samej w sobie, ale dla piękna, którego chciał być
świadkiem, dla odkrycia tajemnic Natury, dla jej niezwykłości, uroku, potęgi.
Był z nią w jakiś sposób związany, chociaż nie potrafił tego racjonalnie
wytłumaczyć. Przekonany był, że Natura ma ogromny potencjał, jest zarówno
pięknem, jak i siłą, ma w sobie niewyczerpalne zasoby energii, które można przekuć
w prawdziwą moc, ma w sobie boską cząstkę, pierwiastek życia. Tak, Natura żyła,
oddychała, czuła. A on chciał być jej kapłanem, jej sługą, jej uczniem, jej
obrońcą i jej mecenasem.
Kiedy nieraz wsłuchiwał się w jej
odgłosy, miał wrażenie, że słyszy prawdziwe rozmowy, śpiewanie, śmiechy. Gdy
dotykał drzew, czuł ich emocje, smutek, gdy usychały im gałęzie oraz radość, z
każdego, nowego pąku. Czasem zdawało mu się, że zwierzęta go rozumiały, a on
też czasem rozumiał je, chociaż nie przemawiali do siebie w jednym języku.
Zwracały się do niego o pomoc lub po prostu podchodziły do niego, gdy
potrzebowały towarzystwa. Zdarzało się, choć rzadziej, że robiły dokładnie to,
czego w danej chwili od nich oczekiwał. I naprawdę nie miał pojęcia, dlaczego
tak bardzo je przyciąga.
Ale miało to swoje złe strony.
Miewał momenty prawdziwego niepokoju, gdy doznawał dziwnych wizji, i nie miał
pewności, czy są one rzeczywiste czy urojone. Zwłaszcza, kiedy przebywał w
samotności, w ciszy, w skupieniu, zauważał w pewnym oddaleniu nieprzypominające
mu niczego znanego dotąd istoty, krążące w ciemności, jak koszmary, ale nigdy
się do niego nie zbliżające. Najbardziej utkwiły mu w pamięci tak samo piękne,
jak straszne, jadowicie żółte oczy, kryjące się w mroku, skąd ich właściciel nigdy
się nie wyłonił. Soren nie widywał ich ciągle, lecz ostatnio coraz częściej, od
tygodnia niemal codziennie. Nie dało się do nich przyzwyczaić, za każdym razem
przerażały tak samo, choć chłopak miał wielką nadzieję, że w końcu znikną.
Żadne próby zbliżania się do nich również nie dawały żadnego efektu. Oczy
rozpływały się w powietrzu jakby nigdy przedtem ich tam nie było. Ernest zwykle
bagatelizował sprawę, twierdząc, iż Soren ma zbyt dużą wyobraźnią i za mało
krytycznego myślenia. Coś jednak ledwo zauważalnie wskazywało, że mimo
wszystko, brał to na poważnie.
Odkąd pamiętał, mieszkali razem w
niewielkim drewnianym domu na skraju miasta, niedaleko wiekowej, acz okazałej
biblioteki. Obaj przychodzili tam często, sięgając po wiedzę, dokumenty i
źródła, jednak ten budynek kojarzył się Ernestowi z dniem, w którym wszystko
się zmieniło, kiedy znalazł małego Sorena porzuconego na marmurowych schodach.
Haller zdecydował się zająć chłopcem, mimo obiekcji właścicielki biblioteki, a
prywatnie jego serdecznej przyjaciółki Irmy Vincent, kobiety, która dawniej
mogła uchodzić za piękność i kwiat kobiecości, teraz zaś była elegancko
siwiejącą pięćdziesięciolatką, w której z piękności pozostały zielone, kocie
oczy, a z kobiecości zgrabne, choć nieco zbyt szerokie biodra.
Soren swoich rodziców nigdy nie
poznał, nie uważał też, że kiedykolwiek będzie mu to dane. Nawet gdyby chciał,
nie wiedział gdzie zacząć szukać lub czy właściwie jest sens szukania rodziny,
która postanowiła się go wyrzec. Zamiast tego, najbliższą mu osobą pozostawał
ekscentryczny wynalazca, nazywany przez chłopaka „profesorem”, choć z
nauczaniem akademickim nigdy nie miał nic wspólnego. Soren wiedział o jego
przeszłości tyle, że dawniej mieszkał w Lachrymis, największym mieście i
stolicy Luinarien, i należał tam do Towarzystwa Inżynierów i Konstruktorów.
Miał też świadomość, że Ernest od czasu do czasu kontaktuje się z tamtejszymi
znajomymi, jednak jego całe pozostałe życie istniało dla Sorena w sferze
domysłów. Obaj nie sięgali do przeszłości, obaj skupiali się tylko na tym, co
realne i dzisiejsze, reszcie nie poświęcali zbyt dużej uwagi. Dla chłopaka nie
było to jednak zbyt komfortowe położenie, gdyż
był przez to pewien, że nigdy do końca nie pozna osoby, z którą spędził
całe życie, nie odkryje jej sekretów, ani nie będzie się przed nią gotowy w
całości otworzyć, nawet mimo tak wielkiej przyjaźni, jaką ją darzył. Nigdy też
nie odkryje jednej a najbardziej nurtujących go tajemnic – historii małego,
bardzo realistycznego rysunku, którego Ernest zawsze nosił przy sobie.
Przedstawiał on młodą, niezwykle urodziwą dziewczynę o surowym, sokolim
spojrzeniu utkwionym w jakąś bliżej nieokreśloną dal. Soren domyślał się, że
jest to jego dawna miłość, w pewnym momencie całkowicie utracona, a może nawet
nigdy nie spełniona, nieosiągalna, daleka, a przede wszystkim nieszczęśliwa.
Kiedy tylko pytał o widniejącym na obrazku dziewczynę, Ernest zmieniał temat,
jakby nie miał ochoty o niej rozmawiać.
Soren studiował właśnie, jakie
dokładnie położenie gwiazd będzie można zobaczyć tej nocy, ze szczególną zaś
dokładnością szukał położenia Psiej Gwiazdy, którą od zawsze chciał zobaczyć z
bliższej odległości. Na tę noc czekał od miesięcy, odkąd zaczęli budować
urządzenie, a nawet jeszcze wcześniej, od wczesnego dzieciństwa. Niepokoić go
zaczynały tylko wzbierające na niebie granatowe, zapowiadające burzę chmury,
które niebezpiecznie zbliżały się nad ich dom i naprawdę bardzo nie chciał, aby
pogoda uniemożliwiła mu obserwację.
-
Soren, zaczyna padać – stwierdził równie zawiedziony Ernest, wpadając z hukiem
do domu. – Musimy schować sprzęt.
-
Nie… nie, nie, nie… Nie wierzę – mruczał chłopak – akurat w takim momencie
musiało zacząć…?
Wzruszył zrezygnowanymi ramionami i
zaczął zbliżać się do drzwi, kiedy w jednej chwili za oknem błysnęło światło, a
potężny huk dobiegł do ich uszu, niedługo potem następny, i kolejny, jak gdyby
pioruny urządziły sobie na ich ogrodzie prawdziwą kanonadę.
-
Chodźmy, zanim uszkodzi instrumenty. – Rzekł zaniepokojony Ernest, przestępując
przez próg.
Ciemność, jaką zobaczyli na
zewnątrz, była niewyobrażalnie intensywna. Ciężkie, burzowe chmury zapełniły
całe niebieskie sklepienie, w przeciągu kilku chwil zapanowała noc tak czarna,
jakby słońce zgasło na zawsze, a księżyc i wszystkie inne gwiazdy straciły swój
blask. Jedyne światło pochodziło z rozjarzonych błyskawic, co kilka sekund
przecinających niebo. W powietrzu panowała duchota i ciężka atmosfera dziwnego
niepokoju.
Wizję Sorena zaburzał nie tylko
mrok, ale i deszcz, który lunął na nich niespodziewanie, zakłócając działanie
zmysłów. Czuł się jak w jednym ze swoich koszmarów, w których, w dokładnie
takiej samej scenerii, z gęstej, nieprzeniknionej ciemności, w pewnym momencie
wyłaniają się oczy. Złote, wręcz jadowicie żółte, świecące jak pochodnie oczy,
rzucające szalone, mordercze spojrzenie znad gęstych, czarnych rzęs. Te same oczy, które teraz, na jawie,
świdrowały go dziwnym, bolesnym wzrokiem, tak hipnotyzującym, że można było w
nich utonąć, zapomnieć o własnym istnieniu, zniknąć na zawsze, a jednocześnie
tak palącym, tak rozdzierającym, tak dotkliwie nieludzkim, jakby należały nie
do człowieka, lecz bestii. Widział w nich dzikość, przerażające szaleństwo,
ognistą żądzę, i widział to tak wyraźnie, jak jeszcze nigdy, ani w śnie, ani w
rzeczywistości. Coś się zmieniło. Coś pękło, coś trzasnęło, coś się rozpadło.
Świat zawirował, a potem stawał się coraz bardziej przejrzysty i czysty, mrok
zaczął się rozstępować, a z ciemności wyłoniły się już nie tylko żółte oczy,
ale również ciemnoczerwone, niemal czarne usta, blado-sina skóra i długie,
smukłe nogi. W stronę Sorena dostojnym krokiem szła kobieta, który, prócz
żarzącego się złotem spojrzenia, miała również piękną, pociągłą twarz o ostrych
konturach, niedbale, choć elegancko
spięte, czarne, połyskujące purpurą włosy oraz niezwykle pociągające, kobiece
ciało. Nie przestając iść w jego stronę, przywoływała go kusząco ręką, której
palce zaopatrzone były w długie, ostre szpony. Ta dziwna, demoniczna kobieta
była odzwierciedleniem wszystkich jego koszmarów i lęków. Gdy patrzył w jej
głębokie, złote oczy czuł jak przenikliwy chłód przeszywa jego ciało, jak
wszystkie strachy wylewają się przed nim, jak, wydawać by się mogło, zanika
dobro i piękno świata. Widział ją tak, jakby sam Anioł Śmierci zstąpił na
Ziemię.
Ernest i Soren cofali się powoli,
bojąc się każdego gwałtownego ruchu, który mógłby rozjuszyć kobietę lub dziwne,
groźnie wyglądające istoty podobne do ogarów. Stworzenia miały krótką, czarną
sierść, wielkie łapy zakończone ostrymi pazurami, długi, oślizgły pysk,
szpiczaste uczy, czerwone jak krew oczy i potężne zęby. Sprawiały wrażenie tak
silnych, że mogłyby przegryźć człowieka na pół. Tymczasem kobieta szła w ich
kierunku coraz szybciej, a jej twarz wykrzywiała się w coraz bardziej
makabryczny sposób; wytrzeszczone oczy świeciły w ciemności, blady język
wysunął się z ust, a wargi i podbródek pokryła gęsta, ciemnoczerwona krew,
która wolnym strumieniem spływała jej na szyję. W końcu zaczęła biec, a biegła
tak szybko, że własny jej cień zdawał się nie móc za nią nadążyć.
Nie mieli czasu na ucieczkę. Nie
mieli możliwości uświadomić sobie, że zaraz zginą. Wszystko działo się w takim
tempie, że czasu wystarczyło tylko na zamknięcie oczy. Lecz oto mijały
sekundy, długie, długie sekundy, a oni nie zginęli. Nie poczuli żadnego bólu, ani nawet dotyku. A
przecież już dawno powinni być martwi. Dopiero po chwili zrozumieli, że ktoś ich
od niechybnego losu uratował. Jakaś zakapturzona postać stanęła przed nimi,
pojawiając się równie szybko, co demoniczna kobieta, odparowała jej atak,
zasłaniając się stalowymi sztyletami i dając im czas na ucieczkę. Za chwilę
pojawiła się grupa uzbrojonych konnych, którzy rzucili się na pomoc
zakapturzonemu człowiekowi. Naraz naskoczyły na nich towarzyszące kobiecie
monstra. Rzucały się jak opętane, a ich siła nie dorównywała sile żadnego
zwierzęcia, żadnego wilka, niedźwiedzia ani lwa – jedno z nich zrzuciło jeźdźca
z konia, inne jednym tylko ugryzieniem urwało drugiemu rękę aż do łokcia,
kolejne zaatakowało wierzchowca, który, rżąc straszliwie, padł zaraz trupem na
ziemię.
Mężczyzna, który ich uratował,
pojawił się przy nich, podczas gdy kobieta zajęta była przez czterech innych żołnierzy,
którzy, bezskutecznie, próbowali ją unieszkodliwić. W jednego z nich wbiła
swoje długie, ostre szpony, rozszarpując mu bez przeszkód gardło, innego zaś
odepchnęła mocnym kopnięciem w brzuch tak mocno, że na okrywającej jego ciało
zbroi znalazł się głęboki ślad jej buta.
-
Jedźcie do Lachrymis. – Powiedział zakapturzony mężczyzna, wskazując im konia,
na którym mieli wyruszyć w drogę. – Hegel was poprowadzi. Nie ma czasu na
wyjaśnienia.
To powiedziawszy, miał już zamiar
skoczyć w wir walki, jednak ani po kobiecie, ani po jej chowańcach, nie było już
śladu, jakby rozpłynęli się w powietrzu. Jedynym pozostałym śladem jej obecności
był unoszący się wokół zapach zepsutej krwi, wymieszanej ze słodką wonią
bielunia, który mógł mieć za zadanie tę woń maskować. Nagle zapanowała cisza i
niewymowny, błogi spokój, nie zakłócony żadnym niepokojem, żadnym złym
uczuciem, żadną grozą. Gdyby nie postrzępione ciała żołnierzy i kałuże krwi zostawione na
ziemi, mogłaby ta noc uchodzić za najpiękniejszą i najspokojniejszą noc w roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz